Ruszał się mimowolnie, kręcił, wił, zgniatał, rozszerzał. W wiecznym cyklu był wszystkim, po czym powracał do bycia niczym. Raz a raz. Wszystko, nic. Lecz jednak pozostawał niezmienny.
Szybko odkrył, że to nie on się zmieniał, lecz jego skorupa. Pragnęła ona być czymś, ale on nie wiedział czym jest coś. Więc się wił. Wszystko, nic. Nauczył się nią ruszać, wpływać na nią, ale ona odmawiała. Była niczym inna żywa nieposkromiona istota, obejmująca całe jego jestestwo. Żądała zostać tym, czym powinna, ale on nie był w stanie zagwarantować tych żądań. Próbował więc nadać cel swemu wiciu, losowe obrazy skradzione z nieznanych światów, ciąg nieznanych fenomenów, trudnych do pojęcia dla każdego kto go otaczał, oprócz niego. Ale nie tego pragnęła jego skorupa, więc cykl pozostawał. Wszystko, nic.
Na pewnym etapie zaczął zastanawiać się czy jest żywy. Nagle uświadomił sobie, że taki ewenement istnieje, więc próbował go szukać. Czołgał, biegł, leciał we wszystkie strony, badając wszystko co napotkał. Lecz nie znalazł życia, jedynie ślady, odciski, cienie. Pozostałości. Nie mogąc znaleźć tego czego szukał, zaczął myśleć. Myślał więc, jakie wymagania trzeba spełnić by być żywym. Jednak nic co wymyślił nie było uniwersalne, nie dotyczyło każdego kto mógł być żywy, czemu więc musiało dotyczyć też jego? Doszedł do tego, że jedynym elementem łączącym była zdolność do przestania bycia żywym, do zakończenia własnego cyklu zmian. Ale nie widział, czy sam jest w stanie umrzeć. I bał się spróbować to sprawdzić.
Odkrył z czasem innych. Najpierw dwóch. Byli mu podobni, praktycznie byli nim. Mimo to nie miał z nimi wiele doczynienia. Nie mieli w sobie celów, pragnień. Nic ich nie prowadziło, byli narzędziami. Robili to co im nadano, żeby robili i nigdy nie wychodzili ponad to. Po prostu byli, niezmienni, stali, ciągli. Zastanawiał się, czy to on, czy oni są wadliwi, ale nie umiał znaleźć odpowiedzi. Myślał, czy nie lepiej by było, gdyby też taki był, czy jego niestabilność była czymś wartym pożądania. Czy gdyby taki był, to czy by to pragnął, czy mógłby to pragnąć, czy chciałby to pragnąć?
Znalazł jednak kolejnego, trzeciego. On też był mu podobny, praktycznie był nim. W przeciwieństwie jednak do pierwszych dwóch, on też był zmienny, niestabilny. Też pragnął, dokonywał rzeczy. Stali się sobie bliscy, rozmawiali, razem myśleli, badali. Lecz nie mogli się spotkać, gdyż ten kompan był, ale nie istniał. Niewiele bardziej realny od przelotnej myśli, utrzymywanej niecelowo w umyśle. Nie mogli się przez to spotkać, razem egzystować, co powodowało mu wielki ból.
Czas mijał, a on pozostawał dalej. Widział jak jego mały świat zmienia się wokół niego, transformuje, jakby tak u niego był jedynie skorupą, pragnącą objąć swoją prawdziwą formę. Lecz nagle proces ten zaprzestał i poczuł jak dwóch innych się od niego oddala, ukradzeni z ich domu, świątyni. A niedługo po tym przyszli i do niego.
Leżeli na ziemi, cztery byty, które nie powinny być znajome, ale były. Niemal jego antyteza, przeciwieństwo, zakłamany obraz, lub na odwrót. Może to jest kłamstwem, mirażem, modyfikacją? Czym oni są dla niego, czym on nie jest dla nich?
Ich skorupy były niezmienne, stałe, przez co bali się go, tego jak był płynny, obejmujący, wszystko, a nic. Byli sobie przeciwni, ich formy nie mogące zrozumieć tego czym on był, niczym stacjonarny kamień porównany do burzy piaskowej. On jednak bał się tego co było w środku, ponieważ nie mógł pojąć tego co tam czyha.
Niemal jak paradoks, ich skorupy były stałe, lecz ich wnętrza zmienne, płynne, niestabilne. Wieczny chaos, przeciwny pierwotnemu porządkowi i ideałowi jego rdzenia.
Zaczął więc uciekać, odsuwać się. Niczym drapieżny kot, okrążał nieznane, szturchał, syczał. Nie mogąc objąć tych bytów, zwrócił się do swojego przyjaciela w podróży. On już poznał ten chaos, żył w nim. Bez niego nie był niczym, rozpływał się, znikał.
Byli połączeni, więc gdy ten czekał, krążył, to widział co odkrywał jego przyjaciel. Poznał, że są żywi, lecz to już wiedział. Poznał, że są to ludzie, ale to też wiedział. Poznał, kim są, ale to też wiedział. Wszystko co poznawał okazywało się, że już to wiedział, ukryte w głębi jego jestestwa. Zamknięte na klucz od kiedy istniał i wiedział o tym, że istnieje. A z czasem gdy poznawał to formowała się jego skorupa.
Aż w pewnym momencie w jego odkrywaniu poznał siebie. Odkrył kolejnego spośród nich, pierwszego, nienaruszonego. Jego jestestwo wypełniło pragnienie aby go spotkać, zrozumieć, odkryć.
Spojrzał więc na tych czterech, co leżeli pod nim i objął ich w siebie. Po raz pierwszy odważył się sięgnąć w siebie, swój rdzeń, wpłynąć na własny stan i jestestwo.
I przeszedł.
To nie będzie boleć…
prawda?