Złe Królestwo
ocena: +10+x

Nienawidziłem dymu z kominów fabryk. Krztusiłem się nim za każdym razem, kiedy obok nich przechodziłem. Ich zapach był ohydny.

— Może przez wychowanie w rodzinie Gwardzistów stałem się tak bardzo wrażliwy na dym?— spytałem sam siebie.

Zwykle założyłbym maskę filtrującą, gdy wchodziłbym do dzielnic Plebsu.Tym razem było inaczej. Musiałem wyglądać tak zwyczajnie dla ludzi, którzy tu pracowali, jak tylko możliwe. Wszystko dlatego, że dziś był dzień, w którym byłem zmuszony udać się do siedziby Bractwa, aby zobaczyć ich najnowsze dzieło. Zwykle byłoby to kolejne nudne spotkanie, którym pokazano by mi najnowszy niedziałający wynalazek, lecz dziś było inaczej. Tym razem to ja coś osiągnąłem.
Cicho przemykając się przez nocne miasto, zastanawiałem się, ilu ludzi dziennie umiera w manufakturach w tej dzielnicy. Prawdopodobnie więcej niż tysiąc. W teorii Bractwo miało temu zapobiec. W praktyce od tysięcy lat nie zrobiło nic.

"Ale teraz wreszcie nadszedł ich czas, czyż nie?" myślałem sobie. "Czas, kiedy pokażą światu, na co ich stać. Czas, kiedy pokażą mi… prawdopodobnie nic". Ponura to była myśl. "Jednak przecież byli Bractwem, czyż nie? wznowiłem po krótkiej chwili rozważania A od niedawna mieli o wiele więcej zasobów i władzy, aby zmienić świat… lecz od tygodni nie robili nic. Może teraz wreszcie zaczną działać."

W końcu odnalazłem właściwy dom. Zapukałem do drzwi.

— Hasło? — spytało mechaniczne oko strażnika. Oczywiście znałem go osobiście, był jednym z głównych wynalazców Bractwa, lecz paranoiczne zasady są zasadami.

— Yushanim. — Hasło również od tysięcy lat się nie zmieniło.

Drzwi się otworzyły, wpuszczając mnie do środka. Za nimi znajdowało się ubogie pomieszczenie z krzesłami i ogniem palącym się pośrodku. Większość ludzi w pomieszczeniu ze względu na wiek korzystała z Ulepszeń i wszelkiego rodzaju wspomagaczy. Nawet w oczodołach niektórych zdołałem dostrzec sztuczny błysk. Wszyscy rozmawiali szeptem, jakby nie mogli zdobyć się na nic innego. Kiedy wszedłem, nagle wszyscy ucichli. Patrzyli się na mnie, jakby Pleroma nagle zszedł z Nieba i przyszedł na przechadzkę po jego Mieście. Oczy wszystkich zgromadzonych, nawet tych nieużywających Ulepszeń, zaświeciły się niczym Miasto na Święto Tajemnicy. Znienacka każdy nagle zaczął się uśmiechać i przychodzić do mnie wołając.

— Abatur! Wreszcie przyszedłeś! Nie mogliśmy się już ciebie doczekać!

— Abatur! Gratuluję ci awansu! Mam nadzieję że uda ci się coś zmienić po tylu latach.

— Ja zawsze mówiłem że ci się uda!

— Abatur! Nasz człowiek w Mieście! Nasz Patriarcha! Po tylu latach…

Nienawidziłem tego, bo wiedziałem, co nastąpi później. Proszenie o przysługi. O przywileje. O pozycje. Miałem nadzieję, że choć tutaj to nie nastąpi. Patrzyłem na te twarze. Na twarze moich nauczycieli. Moich jedynych przyjaciół. Ludzi, którzy podali mi rękę. Nie wiedziałem, co czuć. Nie czułem nic. Nagle okazało się, że wszystko, co zrobiliśmy, jest tylko tyle warte — jedno stanowisko, jedną przysługę. Z ich twarzy zestarzałych przez czas mogłem jedynie wyciągnąć chciwość. Wszystkiego mnie nauczyliście. A teraz? Teraz sprzedalibyście wasze dusze, jeśli jeszcze byście je mieli, tylko po to, aby zyskać moją aprobatę. Bo od tysiąca lat nie zrobili nic. Bo są kolejnymi wyrzutkami, którzy od tysiąca lat nie mieli żadnej władzy politycznej w obu Patriarchatach.

Wreszcie odezwał się August. Każdy nagle zamilkł. Instynktownie wiedzieli, że jego autorytet jest nienaruszalny, był ich przywódcą od tak dawna, że duża część nie pamiętała nawet kiedy zaczął przewodzić Bractwu.

— Pozytywny. — Jego ciało było już w praktyce zlepkiem mechanizmów. Kiedy mówił, wokół niego unosiła się para, a wszystkie mechanizmy jego ciała pracowały z pełną siłą. - Abatur. Zwycięstwo. Pleroma. Widzi. Specjalny. Dar. Abatur. Wynagrodzony.

Wszyscy zaczęli klaskać. Wiedzieli, że z jego ust była to największa pochwała, jaką mogłem otrzymać.
Po długiej przerwie jeden z nich powiedział uroczyście:

— Abaturze, z okazji twojego osiągnięcia, postanowiliśmy pokazać ci nasze najnowsze, rewolucyjne osiągnięcie. Myślę, że jesteśmy tutaj przy prawdziwym przełomie.

Więc jednak zamierzają pokazać mi ich najnowszy wynalazek! Znowu pokażą mi coś, co ma zmienić świat… a zmienia jedynie ich ego.

Nagle z tyłu pomieszczenia otworzyły się drzwi, których wcześniej nie zdołałem zauważyć. Wyszedł z nich ktoś w czarnej szacie z kapturem zakrywającym całą twarz. Trzymał w ręce sznur, na którym ciągnął kogoś innego zakrytego płachtą tak, aby nie można było zobaczyć, co znajduje się pod nią.

— Kasjuszu, pokaż nam swój najnowszy wynalazek! — zakrzyknęli zgodnie chórem "mistrzowie" zgromadzeni obok mnie.

Człowiek ze sznurem, najwyraźniej nazywający się Kasjusz, najpierw odsłonił kaptur. Młodzik. Najwyżej 25 lat. W jego zielonych oczach dostrzegłem taki sam błysk, jaki kiedyś sam miałem 10 lat temu. Błysk inwencji. Błysk fanatyzmu. Błysk… prawdziwości? Na jego arystokratycznym nosie widziałem okulary, a za jego pazuchą widziałem zwoje najprawdopodobniej planów nowych "inwencji". Nagle Kasjusz zrzucił płachtę i ukazała mi się okropność, jaką stworzył.

Nie był to jeden człowiek. Przez ciemność w pomieszczeniu zdołałem jedynie zauważyć dwie przednie nogi. Było to dwóch ludzi połączonych ogromnym kablem, podłączonym do ich szyi.

— Oto nowy człowiek! Człowiek połączony! Homo connecticus! Taki, jakiego chciał go Pleroma! Wreszcie udało mi się! Myślę że to prawdziwy przełom! — krzyczał Kasjusz.

W jego oczach widziałem wigor, wigor do odkrywania, wigor do stania się wielkim. Ten wigor był i w moich oczach, kiedy pierwszy raz zostałem wprowadzony do bractwa. Urodzony w rodzinie Gwardzistów, którzy zostali odrzuceni i pozbawieni politycznych wpływów, bo Patriarcha wolał swoich ludzi, aby zabezpieczali jego tyły. I widziałem w nim dziesięcioletniego siebie. Po raz pierwszy wyrzuconego z domu, by pewien starzec zaprowadził go tutaj, i nauczył wszystkiego o świecie. A ja chciałem ten świat podbić.

Teraz starcy wymagali ode mnie abym zwrócił dobroć, którą oni mi zaoferowali. Wszyscy patrzyli na mnie ze świecącymi się oczami, oczekując aprobaty. Popatrzyłem na stworzenie ich nowego ucznia. Żołądek podchodził mi do gardła. Byłem bliski wymiotów. Źle zszyta skóra z wielkim przekaźnikiem. Krew wyciekająca z ust obu niewolników. Pomimo oczywistego otępienia narkotykami, dalej w ich oczach widziałem strach, ból… i nienawiść. Palącą nienawiść do swojego twórcy.

Postanowiłem zakończyć tę farsę. Po tysiącu lat nie udało im się dojść do niczego nowego. Marnowali swoje życia na sen o Raju Utraconym i niszczyli nim życia innych. Nie. To musi się zakończyć. Oni muszą to skończyć. Teraz.

Podszedłem bliżej do niewolników.

— Zabij mnie. — Usłyszałem cichy szept. — Nie ma dla mnie ratunku. Zrób mi ostatnią przysługę. Jeśli odczepią to od mojej głowy, umrę w bólu. Daj mi szybką śmierć, Synu Fioletu.

O tak. To właśnie zamierzałem zrobić. Odszedłem od niewolników. Podszedłem do Augusta i odwróciłem się plecami do Nauczycieli.

— Zabijcie to — powiedziałem ze stanowczością w głosie. Wybrzmiało to tym samym pustym głosem, którym zwracałem się do Gwardii, kiedy musieli wykonać zadanie.
Pomimo tego, że stałem odwrócony zarówno do Nauczycieli, jak i Kasjusza, od razu wyczułem ich nagły bunt.

— Ale… Ale to przełom, Abaturze! Oni myślą razem! Jedzą to samo! Wszystko układa się w całość… Nie chcesz chyba zaprzepaścić czegoś tak wielkiego…

Cisza była moją jedyną odpowiedzią. Poczułem władzę płynącą przeze mnie. Tę aurę, przez którą nagle okazuje się, że musisz być posłuszny. Uśmiechnąłem się w duszy. To ja teraz byłem Nauczycielem, a oni mieli słuchać. Mój autorytet był teraz niezachwiany. Mogłem nabić ich ciała na piki i wystawić na Forum, jako przykład. Jako ostrzeżenie. Jako przypomnienie. I nikogo by to nie obchodziło.

Tylko przez chwilę przebiegła mi przez głowę jedna uporczywa myśl.

Kim się stałem?

Odrzuciłem ją natychmiast.

Odwróciłem się do nich. Na ich twarzach zobaczyłem niedowierzanie. Jakieś promyki nadziei na to, że może jedynie chwilowo się zmieniłem. W końcu byliśmy przyjaciółmi, czyż nie? Podszedłem do drzwi.

— A teraz wybaczcie. Muszę zarządzać całym Zachodem. Jest to bardzo wyczerpujące zadanie. Nigdy więcej nie przychodźcie do mnie ze współżywymi niewolnikami, którzy nie potrafią nawet chodzić. Przyjdźcie do mnie z prawdziwym przełomem, którego prawdopodobnie nigdy nie będzie. Jeśli jednak będziecie chcieli mi go pokazać i udowodnić błąd, zapraszam na audiencję z powszechnymi obywatelami. Odbywają się codziennie o 12. Dobranoc.

August próbował oponować.

— Negatywne. Abaturze. Dar. Otrzymasz. Zatrzymaj.

Wszyscy poczuliśmy, że ostatni most pomiędzy nami został spalony. Nie ma już powrotu. Jesteśmy innymi ludźmi.

Zamknąłem drzwi spokojnie i przez parę metrów starałem się iść najnormalniej, jak tylko potrafiłem. Kiedy tylko byłem pewny że nie usłyszą mych kroków, zerwałem się do biegu. Nawet nie zauważyłem, kiedy po policzkach popłynęły mi pierwsze łzy.


Patrzyłem na panoramę Wiecznego Miasta ze Świątyni Pleromy i czułem, że wreszcie mogłem odpocząć. Widziałem światła pochodzące z dzielnic bogatych patrycjan i popów. Widziałem nikłe światła dzielnic Plebsu, zakryte dymem z kominów fabryk. Na szczęście nie musiałem akurat tym aspektem się przejmować. Wypiłem łyk wina i spróbowałem się zrelaksować. Niestety, nie udało mi się to. Dalej myślałem o wydarzeniach sprzed tygodnia. Oczywiście to ja miałem rację. Oczywiście. Byli bandą zacofanych nieudaczników, którzy nie dorastali do rzeczywistości politycznej. Ale… Wciąż byli moimi nauczycielami. Stare musi jednak w końcu ustąpić nowemu, a oni zostaną zastąpieni przez kogoś lepszego. Co do tego ostatniego nie byłem pewien… i to było najgorsze. Ta irytująca myśl z tyłu głowy, że popełniłem błąd. Spojrzałem w czarę wina, jakby w niej kryła się odpowiedź.
Spadła na podłogę rozbijając się z głośnym trzaskiem.

"Co ja tu w ogóle robię do kurwy nędzy?" wykrzyczałem w myślach.

Przecież miałem dziś uchwalać dekret o powszechnych maskach filtrujących powietrze. Osobiście przecież widziałem efekty ich braku, żyjąc pod kuratelą Bractwa. Wykrzywione twarze, ludzie bez włosów na ulicach czekający tylko na śmierć, która nie nadchodziła. Matki rodzące dzieci umierające tuż po połogu.

Uderzyłem pięścią w moje krzesło. Z bezsilności. Z gniewu. Co mnie tutaj doprowadziło?

Służący sprzątający odłamki szkła pod moim krzesłem podskoczył. Nie zauważyłem go pogrążony w rozmyślaniach. Oczywiście natychmiast się do niego uśmiechnąłem w przyjaznym geście wyrażającym to, aby kontynuował swą pracę. Nienawidziłem, kiedy ktoś wykonywał za mnie pracę lub patrzył na mnie w tak intymnych momentach. Przez całe moje życie byłem zwykle sam z rozmyślaniami, a jeśli ktoś już był wokół mnie, to zwykle był to wróg próbujący mnie zabić. Nawet jako szanowany pop nigdy nie wziąłem służących, mimo że mi ich oferowano. Nigdy też nie przyzwyczaiłem się do kogoś biorącego straż tuż za moimi plecami. Gwardia była praktycznie niezauważalna. Wśród plebsu krążyła legenda, że Gwardia posiada moc zabicia kogoś bez spowodowania jednego dźwięku. Nie wierzyłem w to. Na pewno też nie wierzyłem w ich moc wykrywania spisków w przeciągu paru minut. Rozmyślania na temat mitów dotyczących Gwardii były o wiele przyjemniejsze niż myślenie o tym, jak rozwiązać doczesne problemy Patriarchatu. Była to bolesna świadomość. Westchnąłem i spróbowałem jakoś ułożyć moje myśli w porządku choćby na chwilę, aby przepchnąć choćby tę jedną ustawę.
Nagle rozległ się głos z tyłu sali.

— Najświętszy Patriarcho, Pthahil Pretor chce u ciebie natychmiastowej audiencji. Czy mogę go wpuścić? — rozległo się ciche, beznamiętne pytanie.

Było to oczywiście pytanie retoryczne. Pthahil był dowódcą Gwardii. Decydował o moim życiu lub śmierci. Niewpuszczenie go, zwłaszcza tuż po przejęciu władzy, byłoby samobójstwem.

— Oczywiście. Wpuść go natychmiast — powiedziałem zmęczonym tonem.

Z czym przychodził Pthahil? Czyżby chciał łapówki za ochronę? Wielokrotnie Gwardia żądała podobnych ustępstw wobec Patriarchów. Lecz to oznaczało brak lojalności. To oznaczało że wystarczy ktoś, kto zapłaci mu więcej, aby się mnie pozbył. Zacząłem w głowie przygotowywać plan pozbycia się Pthahila w takiej sytuacji. Nie wiedziałem o nim praktycznie nic. Mieszkał w willi na przedmieściach Rzymu. Tyle było o nim wiadomo. Nie wiedziałem nawet czy ma jakichś krewnych. Jego imię było owiane tajemnicą. Więc przekupienie krewnego nie jest możliwe. Przekupienie służby aby zabiła go również nie wchodzi w grę, napięcie jest już wystarczająco wysokie. W takim razie myślę że odpowiednie będzie podejście klasyczne. Trucizna. Musi być to coś trudnego do wykrycia, coś czego nie możnaby się spodziewać. Zawał serca? Tak. To idealny wybór.

Kiedy rozmyślałem, jak zabić Pthahila w przypadku nieposłuszeństwa, nawet nie zauważyłem, kiedy powoli podszedł do mnie i stanął w pewnym dystansie od mojego krzesła tak, abym nie mógł zobaczyć jego twarzy. Jeśli rzeczywiście Gwardziści potrafią wykrywać spiski i spiskowców po minucie znajomości, to ciekawe czy Pthahil wykrył mój hipotetyczny spisek na jego życie.

W końcu odezwał się z pełną powagą w głosie:

— Najwyższy Patriarcho — wymówił te słowa z czystą sarkalizacją,a jednocześnie znudzeniem — wykryliśmy spisek na twe życie.

Wstałem z wygodnego krzesła i spojrzałem prosto w zielone oczy Pthahila. To robiło się niebezpieczne i… interesujące.

— Kto? — spytałem próbując nie okazywać żadnych emocji.

— Senator Iblis — powiedział to, jakby wywoływał kogoś, aby przemówił.

I rzeczywiście, dwaj gwardziści wprowadzili człowieka w senatorskiej todze, zakneblowanego. Brudnej od deszczu i błota ulic Miasta. Wyglądał, jakby został wyciągnięty z nocnego snu, co zresztą najprawdopodobniej było prawdą. Gwardia była dalej wojskiem. A wojsko zawsze miało pewne prerogatywy.

— Konspirował wraz z niektórymi senatorami aby Cię obalić. Reszta została od razu poddana egzekucji lub zdążyła uciec z miasta. Moje pytanie dla ciebie, Najwyższy Patriarcho, jak my mamy osądzić tego człowieka?

Znałem Iblisa. Nie był ważnym senatorem. Był jednym z niewielu niezależnych popów dopuszczonych do senatu. Walczył razem, z małym środowiskiem patrycjatu o różne prawa, które popierałem. Nie wydawał mi się wcześniej żadnym zagrożeniem. Nie był popularny wśród Hierarchii. Nie był ważny. W moim umyśle nie istniał. Nie żył.

— Na początek zdejmijcie mu knebel.

O dziwo jeden z gwardzistów posłusznie wykonał rozkaz. Od razu usłyszałem głos Iblisa.

— Panie! Nie wierz im! Przyznaję się do winy, lecz to Pthahil był naszym dowódcą! Obiecał nam sprawiedliwość! To on chciał cię zabić! Chciał przejąć władzę po Tobie! Proszę cię, wysłuchaj mnie! Ja… — widziałem że mówił szczerze, a przynajmniej tak mi się wydawało. Próbował się wyrwać z uścisku gwardzistów lecz nie mógł. Popłakał się i to było jedyne, co mógł z siebie wydobyć.

— Myślę że słyszałem już wystarczająco dużo. Wygnaj go na Wyspę Julianny i niech nigdy więcej nie ujrzy nikogo oprócz zakonników.

Zaufanie. Oto co dzieli Patriarchę od śmierci. Zaufanie. Jeśli zakwestionowałbym wybór Pthahila albo, co gorsza, poparł Iblisa, byłbym martwy. Lecz to właśnie wzajemne zaufanie sprawia, że ludzie są lojalni. Dzięki temu zaufaniu właśnie Pthahil pozostanie mi lojalny. I właśnie dzięki temu spisek Iblisa się rozpadł. Oczywiście wiedziałem, że Pthahil go zabije, lecz to była część tego zaufania. Bliższe spoufalanie się na szczytach władzy jest niemożliwe.

W końcu Pthahil wraz z Gwardzistami wyszedł, a ja opadłem na krzesło z poczuciem ulgi. Teraz przynajmniej jestem pewny że jeden z dwóch spisków na moje życie będzie zneutralizowany. Nie dane mi jednak było odpocząć, bo głos w mojej głowie zadał mi jedno pytanie.

Czy tak będą wyglądały całe moje rządy? Morderstwa i kompromisy z mordercami?


Dziś rozpoczęła się pierwsza sesja Oświeconego Senatu. Był on instytucją, która zastąpiła poprzednie Kolegium Popów, które było złożone tylko i wyłącznie z kleru. Teraz do głosu dopuszczono patrycjat i generałów. Oczywiście wcześniej też posiadali oni jakąś władzę, choć po prawdzie o wiele mniejszą niż aktualnie, kiedy mogli ją otwarcie prezentować. Teraz jednak ich interesy stały się zbyt ważne, aby ich politycznie ignorować. Zyskali ogromną władzę przez podbój Hadriany oraz poprzez wszelkie przedsięwzięcia, które w niej prowadzili. Ich wpływ dalej był mimo wszystko tak minimalny, że patrycjusze musieli się ograniczyć do 10 miejsc z 200 dostępnych. Wpływy wojska były bardziej oczywiste. Wszyscy wiedzieli, którzy popowie wspierają wojsko i tylko jego interesy. Zresztą balans władzy między klerem a wojskiem istniał od czasów drugiego Powiernika.

Idąc przez korytarze budynku Senatu, otoczony przez Gwardię, dziękowałem Pleromie i mojemu poprzednikowi, że to nie ja musiałem przeprowadzać tę reformę. Przepchnął on ją na trzy miesiące przed śmiercią, używając wszystkich swoich koneksji. Mi prawdopodobnie zajęłoby to parę lat, jeśli nie całą moją kadencję, aby to zrobić. Chociaż jednocześnie mój poprzednik zostawił mi Senat w stanie ostatecznego chaosu. Procedury jeszcze nie były do końca uporządkowane, nie wiadomo było jakie zasady z Kolegium dalej zostają w użyciu, a które należy usunąć, więc panował całkowity nieporządek również jeśli chodzi o kulturę dyskusji. Zresztą, czy w Kolegium była jakaś kultura dyskusji? Nie sądzę. Większość rozmów na temat praw odbywała się zakulisowo, a wszyscy głosowali zgodnie z ustalonym porządkiem. Nowi senatorzy mieli jednak zdecydowanie dosyć zakulisowych rozmów na przyjęciach organizowanych przez popów dwa miesiące przed zgromadzeniem. Na szczęście przetrwałem pierwsze posiedzenie Senatu tydzień temu, więc miałem nadzieję, że uda mi się przetrwać i to. Wiedziałem przynajmniej czego się spodziewać.

Stanąłem przed drzwiami do sali posiedzeń Senatu. W tamtym momencie nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo byłem nieprzygotowany do ujrzenia tego, co tam zastałem.

Wziąłem głęboki wdech i otwarłem drzwi.

Moim oczom ukazała się istna scena batalistyczna. Wszyscy Senatorowie wstali ze swych miejsc. Anathan, jeden z patrycjuszy którym niedawno udało się wejść do Senatu, krzyczał otwarcie na całą salę. Kler po prostu się przysłuchiwał się jego wrzaskom, wzywając swoje racje. Widziałem uśmiechy na ich twarzach. Dobrze wiedzieli, co za chwilę nastąpi. Dobrze rozumieli polityczne konsekwencje tego, co zrobił Anathan…

Polityczne konsekwencje w postaci mnie leżącego w kałuży krwi następnego dnia.

Otwarte krzyczenie i pokazywanie swoich poglądów tylko ośmielało kler. Mogli teraz mieć casus belli przeciwko zarówno mnie, jak i patrycjuszom. Wszyscy zdawali sobie sprawę z mojego poparcia dla reform, a większość ludzi w Senacie sprzedałaby swoje wszystkie majątki, aby widzieć mnie martwego. Dobrze wiedzieli, w jaki sposób doszedłem do władzy.

Patrzyłem na triumf w ich oczach. Nie, nie, nie, nie nie, nie… To się nie dzieje. Wszystko szło dobrze! Tak dobrze…

Świat zmniejszył się do mnie patrzącego na uśmiechy senatorów. Zacząłem panicznie przeszukiwać całe moje życie w poszukiwaniu jednego błędu, który mnie tu sprowadził. Tego jednego, który bym usunął i wszystko wróciłoby do normy. Miałem wszystko pod kontrolą! Wszystko… Teraz mogłem tylko patrzeć. Bezsilność. Nienawidziłem tego.

Czyli tak czuje się człowiek, kiedy umiera.

— Patriarcho! – usłyszałem czyjś cichy szept.

Czyżby ktoś wreszcie przyszedł mi pomóc? Pleroma zaoferował nagrodę? Dla mnie? Po tym co zrobiłem? Oczywiście, że nie.

— Patriarcho! – Szept stał się głośniejszy.

Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Odwróciłem się. Był to członek Gwardii. Nie odezwał się, lecz wskazał głową na chaos przede mną, jakby dawał mi sugestię co do dalszego planu. Nagle świadomość mi wróciła, a umysł zaczął pracować natychmiast, analizując sytuację. Uśmiechy znikły z twarzy kleru, a zamiast tego znalazł się tam wyraz oszołomienia. Nie spodziewali się tego. Nie byli na to przygotowani. Widać było że nie przygotowują niczego, a jeśli przywołam ten cyrk do porządku to zobaczą, że nie mają żadnej władzy, aby mi się przeciwstawić. Znów poczułem tę adrenalinę, to słodkie poczucie kontroli i możliwość kształtowania świata poprzez jedno słowo, znów to ja miałem władzę i to nie ja popełniłem błąd. Wszakże jak mógłbym to zrobić? Niemożliwe.

Najśmieszniejsze było to, że mojego cichego wejścia nikt jeszcze nie zauważył. Byli tak zajęci nienawiścią, że moje dyskretne przybycie nie zwróciło ich uwagi w najmniejszym stopniu.
Wziąłem głęboki oddech i uśmiechnąłem się, przygotowując na to, co miało się za chwilę wydarzyć.
Nagle z kątów sali rozległ się nieprzyjemny pisk. Stawał się coraz bardziej natarczywy i nieznośny. Popatrzyłem na Senatorów. Niegdyś tak pewni swojej władzy i mocy, teraz zakrywali uszy i siadali na podłodze starając nie słuchać.

Usłyszałem kiedyś historię mówiącą, że kiedy po raz pierwszy Flawian wprowadził to jako metodę uciszania Senatorów, oni podeszli do niego czołgając się i błagając go o litość, której oczywiście im nie udzielił. Nawet po dwóch tysiącach lat ta metoda działała. Ale niestety mogłem się zadowolić jedynie grymasem na ich twarzach i zasłanianiem uszu.

Oczywiście, gdyby nasi Senatorzy wiedzieli, że to nastąpi, prawdopodobnie staliby tam razem ze mną ze stoickim spokojem na twarzach. Kluczem tej metody przywracania porządku był jednak właśnie brak ich wiedzy o tym, że to nastąpi.

Wszyscy skierowali swój wzrok na mnie, jako źródło ich cierpienia.

Nawet Anathan jako nowy Senator zgiął się wpół w pozie błagalnej o zakończenie tego cierpienia.
Było to naprawdę piękne widzieć tych wszystkich ludzi, patrzących na ciebie i błagających o koniec, o przerwę. I z każdą sekundą im tego odmawiać. To piękne uczucie władzy znowu mnie ogarnęło.
Pokochałem je.

Miało to jednak o wiele większy cel.

Był to pokaz władzy, mojego autorytetu, tego, że ja rządziłem Zachodem, czy się Senatorom podobało, czy nie oraz pokaz mojej pogardy dla chaosu, który tu zaistniał. Był to idealny sposób na uspokojenie sytuacji zanim wszystko stałoby się politycznie niewygodne, a ja prawdopodobnie znalazłbym się w rynsztoku. Dlaczego? Bo w ten sposób wyrażałem swoją dezaprobatę wobec szaleństwa patrycjatu, jednocześnie zachowując na tyle miejsca do manewru, aby nie stać się ich wrogiem. Jednocześnie ten pokaz siły umacniał i uwidaczniał mój autorytet. Pokazywał, że nie jestem kimś, kim będą mogli manipulować. Że jestem kimś, kogo będą musieli się bać. Miałem nadzieję, że przemówi to szczególnie do tych Senatorów związanych z wojskiem.

Pozwoliłem temu momentowi trwać trochę dłużej. Nie będę miał drugiej takiej okazji przez długi czas. W końcu skinąłem głową, a Ligurzy wyłączyli ukryty mechanizm. Usiadłem na wyznaczonym miejscu na szczycie sali i wyjętym z emocji tonem powiedziałem:

— Ja, Abatur, Patriarcha Zachodu, Prawowity Następca Pleromy, Archont nad Archontami, oraz Wieczny Konsul, ogłaszam oficjalne otwarcie drugiej sesji Najświętszego i Oświeconego Senatu. Jakie ustawy dziś procedujemy, drodzy Senatorzy? — wygłosiłem ostatnie słowa zimnym tonem.

Do mojego tronu po padnięciu ostatnich słów natychmiast podszedł Anathan. Cicho przekazał mi projekt ustawy i usiadł na swoje miejsce z błogim uśmiechem. Ten uśmiech miał w jego głowie zapewne sugerować, że nie czuje wobec mnie żadnego autorytetu. Znałem takich ludzi, ten rodzaj uśmiechu. Tak szczerzy się kłamca, który da się przekupić za byle sakiewkę złota, zwykły zdrajca.
Lecz wiedziałem że na tym polega rządzenie -– na układach z ludźmi, których nienawidzisz. "Jeśli okażesz się przydatny być może pozwolę ci żyć|. Uśmiechnąłem się do tej myśli, bo dobrze wiedziałem, że ich siła polityczna jest na tyle mała, że nie mogą mi jawnie nic zrobić.

Kiedy spojrzałem na biurko, na którym leżała ustawa, którą proponowali, całe poczucie władzy i kontroli wyparowało w przeciągu milisekundy. Projekt zakładał wyrąbanie całego Lasu Aureliusza. Było to czyste szaleństwo. Czy oni zdają sobie sprawę, ilu ludzi by wtedy zginęło? Przez moją głowę przebiegły okropne obrazy. Nadzy ludzie ze spalonymi twarzami, kolejni wyprowadzani na rozstrzelanie, wioski rozjeżdżane przez piechotę. Nie… Nie mogę do tego dopuścić.

Od razu zarządziłem przerwę. Cała sala odetchnęła z ulgą. Dlaczego Mandei ich nie zatrzymał przed stworzeniem tak absurdalnej ustawy? Musiałem szybko doprowadzić sytuację do porządku, bo coś takiego doprowadziłoby do chaosu na niepomierną skalę.

Kiedy Senatorzy zeszli ze swych miejsc i zaczęli się rozpraszać w małe grupki, od razu podszedłem tam, gdzie rozmawiali patrycjusze.

– Przepraszam, lecz nie doczytałem, kto jest proponentem tej ustawy, nad którą dyskutowaliście? – uśmiechnąłem się tak sztucznie, jak potrafiłem.

Anathan próbował coś odpowiedzieć, ale nagle przed niego wkroczył ktoś, kogo rozpoznawałem. Mandei. To jeden z niewielu Senatorów, których respektowałem. Był moim przyjacielem. Znałem go od dzieciństwa. Był jedyną osobą, która chciała ze mną rozmawiać poza ludźmi z Bractwa, choć dalej nie rozumiem dlaczego. Byliśmy zupełnie różni. On wolał biegać po ulicach w poszukiwaniu przygód, ja wolałem studiować z Bractwem i znikać przez wiele dni. Pod koniec chyba tylko przyzwyczajenie i przywiązanie nas razem trzymało, a i tak później wszystko się skończyło. On został adoptowany jako syn patrycjusza, właściciela wielkich kompleksów zbrojnych, który, jako że uważał własnego synach za porażkę, zobaczył w nim talent. Ja z kolei odbyłem rygorystyczny trening, aby zostać lokalnym popem, aż w końcu udało mi się wejść poprzez administracyjną drabinę oraz wiele intryg na szczyt. On miał żonę i dzieci w willi blisko Miasta. Ja przez całą mą podróż byłem sam. Ale teraz przynajmniej mogłem z nim rozmawiać.

— To ja byłem inicjatorem tego projektu — odezwał się jak zwyklie jowialnie Mandei. Przez moją głowę przeniknęło milion myśli jednocześnie. Zdrajca. Głupiec? Na pewno zdrajca. Nie, nie… NIE! — Może wyjdziemy na chwilę z tego zaduchu i porozmawiamy na spokojnie? — spytał.

Skinąłem głową. Musiałem to wyjaśnić. Zakończyć ten chaos. To nie miało sensu. Za tym na pewno stoi jakiś plan Mandei, aby nie wprowadzić tej ustawy w życie i zyskać jednocześnie dźwignię polityczną.

Wyszliśmy z budynku Senatu przez liczne korytarze i znaleźliśmy się na, jak się nam wydawało, pustym balkonie. Odezwałem się pierwszy:

— Co zamierzasz osiągnąć tym absurdem? — spytałem, starając się zachować spokój. — Jaki cel? — dodałem wręcz błagalnie

— Przetrwanie — odpowiedział zimno. Wskazał na Miasto poniżej. — Cała nasza gospodarka opiera się na podbojach. Czy ja naprawdę muszę to tłumaczyć najpotężniejszemu człowiekowi w państwie?
Minął już rok od podboju Południowej Hadriany. Wojsko chce kolejnych zwycięstw. Musimy im je dać.

— Wiesz ile ludzi by zginęło podczas takiego podboju?

— Ich poświęcenie jest konieczne. Musimy kupić sobie więcej czasu. Uspokoimy generałów, a później, kiedy będą się tego najmniej spodziewali, uderzymy. Da nam to czas również na zmianę ekonomiczną. Poświęcenie tych ludzi uratuje miliony innych. Masz pojęcie, jaki chaos by wybuchł, gdyby nie było kolejnej wielkiej ekspansji? Najgorsze jest to, że generałowie są specjalnie wybierani jako ludzie z największym ego, co przydawało się przy podbojach, ale teraz jest przeszkodą na drodze reform. Jak myślisz, co się stanie, kiedy poczują krew na horyzoncie? Kiedy dowiedzą się, że zablokowałeś ich projekt? Już mają cię za odrealnionego idiotę, który próbuje zagrozić ich władzy. A wiem to, bo z nimi rozmawiam, a nie zamykam się w swoich komnatach. Byłeś kiedyś na wojnie, Abaturze? Takiej prawdziwej? Nie wojence, którą tutaj rozważamy, tylko prawdziwej wojnę z ludźmi równie zaawansowanymi co my.

Dobrze wiedziałem, o czym mówi. Wojna o Hadrianę. Wojna, która miała zakończyć wszystkie wojny. Wojna z równie zindustrializowanym ludem Syzygów. Okrucieństwo tego konfliktu było gorsze niż wojen z Kartaginą czy z kimkolwiek wcześniej. Oto dlaczego Mandei zniknął na 20 lat. Jego przybrany ojciec najwyraźniej chciał sprawdzić, czy ten chłopak, zaharowujący się na śmierć w jego fabryce, nadaje się na jego syna. Wysłał go więc na wojnę.

— Czy ty widziałeś Anathana i jego stronnictwo? Przecież to banda niedouczonych dzieci, których nie wiadomo dlaczego ktoś wpuścił do polityki — nie mogąc znieść jego oskarżeń, sam wybuchłem.

— Może i nimi są, ale za wpuszczenie ich podziękuj twojemu poprzednikowi. On naprawdę musiał nas nienawidzić albo po prostu pod koniec rządów już doszczętnie zgłupiał, bo zamiast wpuszczenia największych z patrycjuszy, tych którzy posiadają najwięcej wpływów, wpuścił… zgadnij kogo. Ich synów. A sam dobrze wiesz, jak zachowują się takie rozpieszczone dzieci.

— Wiem. Mam jednego przed sobą.

Mandei zamarł.

Dlaczego to powiedziałem? Dlaczego? Dlaczego, do cholery?!

Podszedłem do ściany i uderzyłem w nią pięścią najmocniej, jak tylko potrafiłem. Najwyraźniej ktoś oszczędzał marmur podczas jej budowania, ponieważ poczułem ciepłą ciecz rozlewającą się po mojej ręce i ogromny ból, który temu towarzyszył.

— Wybacz. Rozumiem cię. Obaj mamy dość tego burdelu administracyjnego i chaosu. Zmuszę reformistyczną część kleru do poparcia twojej ustawy. Nie ma sensu się dalej kłócić. — Wyciągnąłem rękę na znak zgody. Uścisnął ją.

Na marmurową posadzkę spadła pojedyncza, kropla krwi.

Byłem już w połowie schodów, kiedy Mandej zawołał.

— Jest jeszcze jedna rzecz którą muszę ci powiedzieć. Sprawdziłem Pthahila, tak jak mnie o to prosiłeś. Użyłem wszelkich moich kontaktów. Problem tkwi w tym, że nie mogłem nic o nim znaleźć. Po pierwsze, nic nie wiadomo o jego rodzinie albo chociaż miejscu pochodzenia. Sam wiesz, że Gwardziści są w większości pozycją dziedziczną. Gdyby pochodził z plebsu i został wyniesiony, to byłoby naturalne, ale wtedy każdy by o tym wiedział. Nie mam też żadnych informacji o jego poprzedniej karierze wojskowej. Nic. Null. Zero. Słyszałem jakieś bardzo mało wiarygodne plotki, że walczył w Wojnie o Hadrianę, ale poza tym nic. Tacy ludzie mogą być użyteczni, jeśli poczują się w twoim towarzystwie lepiej niż u swojego Pana. Ale w twojej sytuacji stwierdziłbym, że musisz się go jak najmocniej wystrzegać. Na twoim miejscu… pozbyłbym się go cicho. Ale bierz też pod uwagę, że ja nie wiem wszystkiego. Choćbym nie wiem ilu kontaktów użył, to nie mam możliwości wejścia w myśli zmarłych, choć taką mocą bym nie pogardził. Może rzeczywiście rodzina Pthahila pochodziła z plebsu, on został wywyższony, a twojemu poprzednikowi udało się to ukryć. Takie rzeczy powinny zostać w Archiwach, które odzieczyłeś po twoim poprzedniku. Zanim podejmowałbym decyzję, skierowałbym się tam.

— Dziękuję Ci za radę. Postaram się to sprawdzić.

Wróciłem do schodzenia po schodach hańby.


Na szczęście tej nocy nie miałem koszmarów. Śnił mi się płaskowyż na skraju przepaści. Leżałem w trawie. Za mną była nieskończona połać lasu. Nigdy nie czułem się tak szczęśliwy, lecz kiedy zmusiłem się wreszcie do wstania, zauważyłem, że koło przepaści ktoś stoi. Pthahil.

Wtedy się obudziłem.

Nie śniły mi się martwe działa ludzi zabitych podczas snu wraz z ich wioskami powoli konsumowanymi przez ogień. Nie śniły mi się ciężarne matki z płodami wyrywanymi z ich łon. Nie.

Cóż, chyba będę się musiał do tego przyzwyczaić. Przez chwilę czułem się źle z tą myślą, ale szybko ją odrzuciłem, jak każdą podobną. To, co teraz robię, ocali miliony innych żyć, nawet jeśli poświęcę tysiące.

Lecz zawsze był przy mnie ten głos. Głos z tyłu głowy, co do którego czułem, że ma rację.

"Czy będziesz musiał za każdym razem poświęcać tysiące ludzi, aby przeprowadzić ustawę? Nie znałeś ludzi których poświęciłeś, ale dobrze wiesz że wśród nich byli ludzie tacy jak ty… lecz nie mogą oni już niczego zmienić, bo ich zabiłeś. Ilu zostanie ci poddanych w takim tempie?"

Szybko ubrałem się i ze zwykłym ceremoniałem zostałem zaprowadzony przez Gwardię do Senatu. Przygotowałem się do zwykłego cyrku takiego, jak dnia poprzedniego i niezliczonych dni wcześniej.

Otwarłem wielkie drzwi prowadzące do środka.

Cisza. Właściwie nie cisza. Brak krzyku. Brak nienawiści. Brak wygrażania.

Senatorowie w większości mieli szerokie uśmiechy na ustach. Rozmawiali przytłumionym szeptem i wydawało się, jakbym nie znajdował się w 2042 roku po Oświeceniu, lecz w starych czasach wartości Republiki, gdzie dyskusja i intelektualne debaty miały prymat.

Kiedy wszedłem, wszyscy uśmiechnęli się do mnie i powitali mnie niczym Senat, Cezara.
Usiadłem na moim zwyczajowym miejscu u szczytu sali.

— Już przegłosowaliśmy projekt, nad którym dyskutowaliśmy. Czekamy jedynie na twoją aprobatę — powiedział Senator, z uśmiechem podając mi projekt ustawy.

Chciałem się popłakać ze szczęścia już po pierwszym spojrzeniu na kartkę. Był to mój własny, autorski projekt ustawy nakazującej noszenie masek ochronnych i zakładającej masową ich dystrybucję przez państwo dla ludzi mieszkających w dzielnicach fabrycznych. Był dodatkowo wzbogacony o cięcie w budżecie na wojsko, który po szybkich obliczeniach wystarczyłby teraz na o wiele więcej niż tylko dystrybucję masek.

Mekhane, dzięki ci za ten splot szczęścia. Dzięki ci, Pleromo za to, że jednak jest nadzieja w tym błocie, w którym się znalazłem.

Mój umysł jednakże szybko otrzeźwiał. Dobrze wiedziałem, że teraz Senatorowie będą oczekiwali ode mnie również podarunków i ustępstw, ale że jednocześnie są do mnie bardzo pozytywnie nastawieni ze względu na pozwolenie na Kampanię w Lesie Aureliusza.

Takie okazje należy wykorzystywać.

Parę godzin i ustaw później udało mi się zyskać o wiele więcej pieniędzy od wojska, jednocześnie podnosząc akcyzy na złoto i inne luksusowe dobra. Z szybkich obliczeń wynikało, że zyskałem w ten sposób tyle pieniędzy w budżecie, że mogłem zrobić naprawdę wiele, na pewno w odpowiednim czasie znajdę dobre zastosowanie.

Opuszczałem Senat z ogromnym uśmiechem na ustach. Wygrałem.


Odwiedzanie dzielnic fabrycznych było dla mnie bardzo przykrym doświadczeniem. Niemniej musiałem to robić. Nie dlatego, że należało to do moich obowiązków, lecz dlatego, że chciałem. Bo musiałem widzieć, jaki jest mój prawdziwy cel. Musiałem widzieć odczuwalne skutki moich zmian. Musiałem widzieć ludzi, którzy żyli w tym miejscu naprawdę, a nie jako manekiny, wystawione, abym na nie popatrzył. Musiałem widzieć, skąd pochodzę.

Na szczęście Gwardzistów niezbyt obchodziło, co robię w łóżku albo po prostu Pthahil przestrzegał naszego paktu opartego na wzajemnym zaufaniu. Mój poprzednik zostawił mi notatkę mówiącą o wszystkich tajnych przejściach w Pałacu. On pewnie używał ich do wychodzenia i nadużywania gościny różnorakich przybytków w dzielnicach Fabrycznych.

Szedłem tymi brudnymi i przepełnionymi nędzą ulicami i po raz pierwszy wypełniało mnie inne uczucie niż naprzemienny gniew na samego siebie wraz z nostalgią. Ludzie zaczęli nosić maski. Pierwszy raz widziałem zarówno starców, jak i dzieci, które je nosiły. Ludzie w nich wyglądali zupełnie inaczej. Mniej brudno. Mniej jak ludzie z Plebsu, bardziej jak po prostu ludzie.

Dobrze wiedziałem, że to nie jest koniec pracy. Kiedy pojawia się bieda, zawsze przyłazi też desperacja, a z nią przestępczość. Dobrze znałem funkcjonowanie tutejszych gangów. Sam niejednokrotnie zostałem przez nie pobity do nieprzytomności. Na szczęście zwykle nosiłem ze sobą, w ich oczach, bezwartościowe książki. Więc zwykle byłem zostawiany w ciemnej uliczce, abym się wykrwawił. Dziwnie się jednak składało, że nigdy życzenia moich oprawców się nie sprawdzały.
Słyszałem też, jak ludzie wychwalają moje imię. Dobrze wiedziałem, że w dużej części była to robota moich specjalistów od propagandy, ale miałem też pewność, że ich sytuacja dzięki mnie naprawdę się poprawia.

Wiedziałem, że jest jeszcze wiele do zrobienia, ale świadomość choć tego małego zwycięstwa napawała mnie dumą. A jeśli chodzi o gangi to miałem pewien pomysł jak się nimi zająć. W końcu kiedyś kampania w Lesie Aureliańskim się skończy, a żołnierzy trzeba będzie jakoś oddelegować do innych zadań. Generałów również. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Widok Sulli oraz Scypiona szorujących te ulice mopem jako zwykli sprzątacze był naprawdę przyjemny.

Świat dzisiaj zdawał się naprawdę miły.Widziałem przyjaznego sprzedawcę cytryn krzyczącego i reklamującego swój towar. Uśmiech na jego twarzy wywołał uśmiech na mojej. Nawet nie patrzył, kiedy dzieci podkradają jego towar. Wszystko wydawało się tak piękne. W końcu podszedłem do kwatery moich starych mistrzów. Nie zapukałem. Ten rozdział w moim życiu jest zamknięty. Definitywnie.


Uśmiechałem się. Musiałem się uśmiechać. Może i ludzie przede mną byli specjalnie wyselekcjonowani spośród najbardziej lojalnych, lecz to ich opowieść będzie najważniejsza w oczach ich ludu. Syzygowie są naprawdę ciekawym ludem. Ich starszyzna wykształciła bardzo ciekawy sposób rządów podobny do naszego republikańskiego. Nawet pierwszą historię ekspansji mieli podobną. Tylko że ich Kartagina okazała się silniejsza. I teraz ja jako Hannibal przybywałem do ich Rzymu po zwycięstwie. Przyjemne poczucie władzy znowu przepłynęło przeze mnie. Dalej się uśmiechałem. Uściskałem ręce. Dotarcie do samego serca Hadriany z Wiecznego Miasta zajęło mi dość dużo czasu, ale pozytywne relacje z Syzygami były bardzo ważne, bo byli oni jedynymi, którzy mogli zagrozić bezpośrednio naszemu istnieniu. Mieli poczucie wspólnoty i poczucie straty. A ja przybyłem tu, aby z nimi pertraktować. Mimo że minęło 20 lat od ich podboju, byli jedynie nominalną częścią Zachodu.

To właśnie dzięki wojnie z Syzygami nasza gospodarka była w ruinach, a infrastruktura zniszczona. Co z tego, że zbudowali piękne miasta, jeśli pod koniec wojny wszystko było w gruzach? Co z tego, że zyskaliśmy połowę kontynentu, jeśli była ona zrównana z ziemią? Co z tego, że wygraliśmy, skoro nasza gospodarka umarła, a dzielnice fabryczne stały się slumsami? Co nam z naszego zwycięstwa, kiedy po wojnie Wschód urósł bogatszy i bardziej wpływowy? Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będziemy straceni. Właśnie dlatego większość budżetu państwa szła na odbudowę tego miejsca. Mimo tego dalej przez zamachy terrorystyczne infrastruktura jak i połączenie jego z resztą Zachodu było kompletnie zrujnowane. Musiałem to zakończyć. Jeślibym tego nie zrobił, to skończyłoby się to kolejną wojną i pacyfikacją, a być może Wschód zobaczyłby naszą słabość i postanowił stać się nie tyle "prawowitym", co jedynym możliwym następcą Pleromy.

Dlatego więc musiałem się uśmiechać do nieznajomego mi tłumu ludzi. Część nawet dała mi swe dzieci na ręce. W końcu jakaś matka dała mi swojego chłopca. Uniosłem go i starałem się utrzymać, choć był dość ciężki, a ja przez moje wychowanie przy książkach, nie miałem wyrobionej siły.

— Aaaaaa kim Pan jest? — spytał chłopiec ciekawsko.

— Patriarchą. Jestem reprezentantem Mekhane na Ziemii. — Uśmiechnąłem się pobłażliwie.

— To głupie? Przecież Mekhane jest wszędzie.

Prowokacja. Oczywista prowokacja. Ciekawe, który generał mnie aż tak nienawidzi, że postanowił coś takiego zaaranżować? Zapomniałem, w jakim miejscu jestem. Sulla zrobiłby wszystko, aby się mnie pozbyć. A jako że jest gubernatorem wojskowym tej prowincji to pewnie to zaaranżował. I tak miałem go odwołać stąd, aby zajął się Północą. W tej chwili już widzę jego twarz, kiedy każę mu polować na bobry w Północnej Hadrianie. Dobrze wiedziałem, jak traktował Syzygów. Gorzej niż zwierzęta. Gorzej niż ludzi z plebsu. Traktował ich jak drzewa. Drzewa należy wyciąć, aby spalić je w fabrykach.

— Ale wiesz co, Patriarcha może zrobić? — Wpadłem na ciekawy pomysł.

— Cooooo?

Wyrzuciłem dziecka do góry. Zakładałem, że go złapię.

Ledwo udało mi się go utrzymać. Na szczęście się nie skompromitowałem. Przysięgam, jeśli moi propagandyści spróbują uchwycić tę scenę, na plakatach to osobiście wypruję im flaki. Wyszeptałem do jego ucha:

— Patriarcha może wszystko. Mogę słowem zmienić rzeczywistość. Kształtować ją niczym Pleroma. To jest nasza moc. Zdradzić Ci sekret?

Oczy chłopca zaświeciły się. Znowu czułem kontrolę. To, co mówiłem, to była szczera prawda. Czy ten szczeniak uwierzył, czy nie, nie miało znaczenia.

— On nam nie dał tej władzy. Wydarliśmy mu ją, kiedy zabiliśmy ostatniego z jego następców. — szepnąłem.

Mogłem powiedzieć, mu cokolwiek co chcę. Mogłem zrobić wszystko. Nie liczyło się, czy powiem prawdę. Przecież on nie wiedział, że stworzenie Patriarchatów było skomplikowanym procesem, który zajął dekady. Popatrzyłem w oczy chłopca. Widziałem w nich ten sam ogień, tę samą pasją do odkrywania, jaką ja kiedyś miałem, kiedy dołączyłem do Bractwa.

Może to on kiedyś mnie zastąpi? Może powinienem wychować sobie następcę, który będzie kontynuował moje reformy, kiedy ja zostanę zamordowany? Może powinienem mieć syna…
Wyobraziłem sobie ganianie się po Wzgórzach w mojej willi. Opowiadanie bajek po nocach. Wyjaśnianie zawiłości polityki Zachodu. Słuchanie o nastoletnich romansach.

Wreszcie posiadanie kogoś bliskiego…

Wreszcie poczucie miłości…

To byłby przełom. Sygnalizowałby pokój pomiędzy Syzygami a Pleromianami. Być może udałoby się przez to skończyć terroryzm. A nie byłbym pierwszym, który adoptowałby syna i zmienił go w przyszłego Patriarchę. Oficjalnie Kościół zabraniał takich adopcji, ale było to martwe prawo, a Popowie zawsze adoptowali synów jako swych następców.

Otrząsnąłem się. Puste rozważania. Niemożliwe. Muszę przejść do rzeczywistych celów.

— A jak masz na imię?

— Atahalne — stwierdził chłopiec wyczekująco. Stare imię. Jego rodzina musiała trzymać się tradycyjnych imion, zamiast zmienić je w zgodności do tradycji Pleromy.

Zapamiętałem je. Zniżyłem się do jego poziomu.

— Atahalne, idź do mamy. Zapamiętaj to, co ci dziś powiedziałem. Możesz mi obiecać, że zachowasz tajemnicę?

— Tak. — Oczy chłopca zaświeciły się, nie wiadomo czy z ekscytacji, czy strachu.

— Jeśli będziesz chciał wiedzieć więcej, pomyśl o mnie. — Uśmiechnąłem się — A teraz, no już uciekaj do mamy.

Może kiedyś…

Może kiedyś…

Ale nie dziś.

Bo dziś czekała mnie o wiele ważniejsza sprawa. Spotkanie z resztkami elit Syzygów i zakończenie tej sprawy raz na zawsze.


Wszedłem do pokoju w statycznej pozie. W normalnych sytuacjach towarzyszyłoby mi dwóch Gwardzistów, lecz teraz usunąłem ich. W ramach pokazu zaufania, którego starszyzna Syzygów tak bardzo pragnęła, lecz zaufanie jest umową obustronną. Trzeba za nie płacić.

Starszyzna siedziała przy okrągłym stole, który miał dla nich symbolizować ich równy status. Byli naprawdę żałośni. Ich tradycje coraz bardziej stawały się regresywne, nawiązując do plemiennych początków. Nosili wszelakie ozdoby na twarzach, pióropusze nawiązujące do tradycji ich wojowników. Nie przywódców podczas pokoju, tylko ludzi zdzierających skalpy.

Specjalnie usiadłem na podwyższeniu. Musiałem wywrzeć na nich efekt porażki. Zabić w nich chęć walki. Musieli zrozumieć, że nie mają ze mną szans. Vae victis.

To ja pierwszy się odezwałem. Powiedziałem podniosłym głosem:

— Przynoszę wam pokój. Przynoszę wam nowy początek. Przynoszę wam Boga.

Zza pazucha wyjąłem Cesarską pieczęć oraz zwój. Pieczęć Cesarska była naprawdę rzadko używana i była jednym z niewielu przedmiotów, które zachowały się z czasów Złotego Wieku. Sięgano po nią, zwykle podczas najbardziej uroczystych okazji, jako bezpośrednie przedłużenie woli Pleromy. Taką okazją było na przykład, poderżnięcie gardła twojemu rywalowi aż do paliusza Patriarszego.
Posłałem zwój w przez stół.

Usłyszałem chór podniesionych głosów. Część była zaniepokojona, część poruszona a część przerażona.

Uśmiechnąłem się i czekałem na najważniejsze pytanie:

— Czego od nas chcesz w zamian za to?

W tym, co im przekazałem, było między innymi odwołanie Sulli jako gubernatora wojskowego prowincji, który był powszechnie nienawidzony za swoje okrucieństwo wobec Syzygów, odwołanie wojskowej okupacji prowincji, zastąpienie narzuconej administracji lokalną. A przede wszystkim zezwolenie na pomniejszą deifikację. Dzięki temu mogli deifikować ludzi "szczególnie zasłużonych dla Pleromy", lecz nie czcić ich nigdzie poza lokalnym obszarem. Będą mogli tak zachować ich własną religię, nie niszcząc stabilności imperium.

— Czego chcę w zamian? Ot, niczego. Pokoju. Zaprzestańcie finansowania organizacji terrorystycznych. Dawania im schronienia. Wykonajcie czystki wewnątrz waszych szeregów. Pozbądźcie się tego problemu, który zatruwa nasze wzajemne relacje. Odetnijcie go niczym wrzód. Bo tym w istocie jest. Wrzodem, który nigdy nie mógł nam zagrozić. — Mówiłem spokojnie, naciskając akcent na ostatnie słowo.

— Jak śmiesz?! — powiedział jeden z młodszych członków rady. Próbował się na mnie rzucić, ale starsi członkowie go powstrzymali. Dobrze wiedzieli, co by się stało, gdyby próbował mnie zranić.
A ja po prostu kontynuowałem.

— Jeśli ja zginę w zamachu terrorystycznym, to najprawdopodobniej mój następca nie będzie litościwy tak mocno, jak ja. Zapewne już nie będzie powstrzymywał Sulli, a on użyje wszystkich swoich sił, aby jego kampania punitywna doprowadziła do zniszczenia wszystkiego, co pozostało z ruin waszej cywilizacji. Jeśli teraz się nie poddacie, zginiecie. Bo od początku nie mieliście z nami szans. Proponuję wam pokój w naszych czasach. Pax Aeterna. Wszyscy będziemy zadowoleni.

— Daj nam czas na zastanowienie się na twoją propozycją — wyszeptał w końcu któryś z nich.
Podszedłem do drzwi.

— Dajcie mi pokój. A ja dam wam Boga.

Zatrzasnąłem drzwi.

Po chwili podszedł do mnie posłaniec mówiący, że generałowie zgodzili się na spotkanie pogodzające mnie z nimi. Musiałem ich uspokoić, że poza Sullą ich stołki są bezpieczne.

W końcu po godzinie zastanowienia starszyzna wyszła z pokoju i oznajmiła swą zgodę moją propozycję. Nie zdziwiło mnie to, że mieli całe ręce umorusane w krwi.

— Pokój wam zostawiam, pokój mój wam daję — powiedziałem.

I przypieczętowałem Cesarską pieczęcią naszą umowę.


Stałem przed drzwiami, wyczekując na umówiony znak od Mandeia, abym wszedł i zapanował nad tłumem zgromadzonym w sali. Pochwycić ich w spektakl samozadowolenia i samo zapewnienia. W końcu to moją pracą było zapewnianie ich o bezpieczeństwie ich stołków i zachowaniu statusu quo. Za drzwiami odbywała się obecnie libacja istniejąca tylko po to, aby na mnie czekać. Przyjemne uczucie.
Naprawdę dziękowałem Mandeiowi, że tym razem znów dla mnie wykorzystał dla mnie swoje koneksje i sprosił tu wszystkich generałów. Musiałem ich zapewnić, ponieważ, zwłaszcza po odwołaniu Sulli z funkcji gubernatora, większość bała się, że ich głowy polecą następne i oni wszyscy będą stróżowali jakiejś nic nieznaczącej części Zachodu.

Dla większości z nich nie było takiej potrzeby. Ale bałem się, że popularność Sulli w wojsku może doprowadzić do rebelii, więc tym też trzeba było się zająć.

Czekałem więc na znak na wejście i podziwiałem piękno drzwi. Przedstawiały stare dzieje. Podbój Galów przez Cezara, wojny punickie. Wszystko, co doprowadziło do przybycia Pleromy i ostatecznego ratunku.

Wszystko było zdobione szczerym złotem. Zaprawdę, Mandei był bogatym człowiekiem.
Nagle usłyszałem, jak ktoś biegnie przez korytarze.

Jego kroki stawały się coraz bliższe.

Nie zabrałem ze sobą Gwardii na to przyjęcie jako wyraz zaufania. Zaufania, że nie planują mnie zabić i że zrozumieją polityczne konsekwencje mojej nagłej śmierci.

Zacisnąłem swoją rękę na ukrytym sztylecie. Teoretycznie było zabronione przynosić je na przyjęcia, lecz to był wzgląd bezpieczeństwa, nie zaufania.

Jednakże czy ktoś specjalnie biegłby, próbując przyciągnąć moją uwagę?

Nie. To raczej nie zabójca. Może jakiś zabłąkany służący?

Albo kurtyzana?

W końcu zza rogu wybiegł zdyszany mężczyzna. Był ubrany bardzo egzotycznie. W skórzanej tunice przetykanej wilczą skórą wyglądał niemal jak barbarzyński przywódca, gdyby nie srebrne ćwieki i płyty na jego piersi.

— Czy ty wiesz jak trudno się do ciebie dostać? — Uśmiechnął się pod nosem.

— Kim jesteś? — powiedziałem, starając się brzmieć stanowczo

— Władysław. Gubernator wojskowy Wenedii. Nieformalny przywódca wszystkich Sklawenów. Głównodowodzący Armii Granicznej Wschodniej.

Gubernator ze Wschodu. Ciekawe czego ode mnie chce. Łapówki, aby przeszedł na moją stronę? Musiałby być idiotą, aby po to przyjść. Informacje wywiadowcze? Raczej nie. Nie fatygowałby się osobiście.

— Po cóż to przybywasz, Władysławie? — spytałem.

— Mam bardzo ważną informację. Taką, że oddałbyś za nią życie.

— Słucham.

— Najpierw musisz mi obiecać, że zapłacisz mi za nią. A wtedy ja wraz z moim ludem przejdę pod twoją ochronę. I wszyscy będziemy zadowoleni.

— Nie.— Jednak był idiotą

— Ale, posłuchaj mnie to naprawdę ważne, naprawdę proszę cię. Unikniesz w ten sposób rzezi tysięcy ludzi. — Próbował się odwołać do mojego dbania o poddanych. Wybacz, ale twe sztuczki na mnie nie działają.

— Jeśli się na to zgodzę, na to, co proponujesz, tysiące ludzi zginą w wojnie, która by wybuchła
Właśnie teraz usłyszałem trzykrotne pukanie w drzwi. Sygnał od Mandeia.

Otwarłem drzwi.

— Posłuchaj mnie! Metatron…- - Drzwi się za nim zamknęły.

W końcu ja nie mogę się mylić.

Pomieszczenie było wypełnione światłem w porównaniu do korytarza. Generałowie leżeli w tunikach na specjalnie przygotowanych kanapach. Wokół nich kręciły się kurtyzany i starały się jak najbardziej do nich przytulić, licząc na większą zapłatę.

Kiedy otworzyłem drzwi, wszyscy spojrzeli w mym kierunku.

— Dlaczego to spoglądacie na mnie zaniepokojeni? Dziś jest dzień triumfu!

Wszyscy generałowie uśmiechnęli się na swoich kanapach na podwyższeniach i wrócili do tego, co poprzednio robili. Dobrze wiedzieli, że czas na przemowę nastąpi później.

Wiedziałem do kogo muszę się zwrócić. Podszedłem do kanapy Sulli.

— Witaj Patriarcho. Czym ja skromny generał mogę ci usługiwać?

— Wszystkim, przyjacielu. Dzisiaj oszczędźmy sobie tytułów.

— Jestem doprawdy zaszczycony.

Obie prostytutki trzymające się jego ramion uśmiechnęły się zalotnie.
Usiadłem koło niego.

— I jak podoba ci się Północna Hadriana?

— Jest dość nudna. Jedyne co muszę tam robić to pilnować, aby dostawy bobrów płynęły zgodnie z harmonogramem. Musiałem zmienić moich weteranów w zwykłą milicję. Chociaż przyznam, że większości się to podobało. Lecz dalej jest to kraj owiec.

— Owiec?

— Popatrz na ludzi pod nami. Większość z nich nigdy nie poczuła głodu ani strachu, że przeciwnik ich zabije. Dowodzili wielkimi armiami z wygodnego krzesła. Są tchórzami z przerośniętym ego, którzy teraz jedynie błagają o malutkie przywileje, zamiast o nie walczyć.

— A kim ja jestem? — Spytałem z przekorą. Bawiła mnie ta rozmowa.

— Musisz się wykazać, aby pokazać mi, że nie jesteś kolejną owcą. Na razie wiem tylko tyle że jesteś na tyle odważny, aby spróbować zagrozić mojej pozycji.

— A jak miałbym się wykazać?

— Wojną. — Teraz głos zniżył do szeptu — Daj mi wojnę, Abaturze.

Pociągnąłem łyk z kielicha wina. Dobrze wiedziałem, że dalsza konwersacja nie ma sensu. Sulla był zamknięty w swoim własnym świecie, gdzie honor i poświęcenie znaczyły najwięcej. Dobrze wiedziałem, że ja, który nigdy nie trzymałem w ręce Ognia, nie mam szans go do siebie przekonać. Co nie zabraniało mi próbować. Był starym weteranem wojny w Hadrianie. Tam jeszcze obowiązywał stary etos poświęcenia i honoru, a przynajmniej Sulla sobie tak wyobrażał. Tkwił w wyidealizowanym świecie. Pytanie brzmiało, czy może przekonać innych do jego postawy i rebelii.

— Wybacz Publiuszu, lecz muszę się stąd usunąć, ponieważ trzeba ugościć resztę moich gości.

— Oczywiście — Uśmiechnął się, a dziewczyny się do niego przytulające, zaśmiały się jakby szeptem.
Wstałem z siedzenia i zacząłem wolno przesuwać się po pokoju.

Wszędzie widziałem nowe urządzenia mające zapewnić przyjemność gościom. Fontanny z winem, kelnerzy w maskach greckiego teatru przechodzący tuż obok mnie. Ciekawy jestem, ile to mogło kosztować Mandeia. Choć biorąc pod uwagę, ile ostatnio zarabia ze wszystkich podbojów, to nie dziwię się, że go na to stać. Poczułem nagłą chęć wypicia z najbliższej fontanny, lecz wiedziałem, że tej nocy muszę pozostać trzeźwy. Trzeba przekonać tych, którzy takiej decyzji nie podjęli, do ustępstw.
W końcu zauważyłem cel mojej wędrówki. Commodus.

Uśmiechnięty wyciągnął rękę w moją stronę, jakby zapraszał mnie na swoją kanapę.

Jego uśmiech był specjalnie tak wymuszony, aby było to widać.

Usiadłem obok niego.

On był drugim problemem, z którym musiałem się uporać. Jeśli Sulla miał rację co do kogokolwiek na tym przyjęciu, to byłby to on. Był gubernatorem wojskowym Nowej Hispanii. Dawno powinien przestać pełnić tę funkcję, jako że była ona kompletnie nieprzydatna, bo region był spacyfikowany, choć po prawdzie zachowałby, tak czy siak, taką samą władzę nad armią w regionie. Ale trzymał się tytułu, jak tonący brzytwy, bo dzięki temu mógł organizować własne kampanie pacyfikacyjne nawet wtedy, kiedy nie było takiej potrzeby. Ludność Nowej Hispanii dawno zrezygnowała ze składania ofiar z ludzi. Lecz propaganda Commodusa utwierdzała ich w przekonaniu, że jednak to się dalej dzieje i że jest potrzeba regularnych mordów powodowanych jedynie jego chciwością. Dobrze wiedziałem, że chciał być Patriarchą. Dobrze wiedziałem, że mnie nienawidzi, bo zabrałem mu tron, więc zrobi wszystko, żeby mnie usunąć. Niestety on miał o wiele większy posłuch u generałów niż Sulla.

— Patriarcho! Jakże to miło mi Cię powitać w tych pięknych okolicznościach przyrody. — Ponownie prostytutki się zaśmiały. Sztucznym śmiechem. Oczekiwały na większą zapłatę i indywidualne korzyści u poszczególnych generałow. Niestety większość pochodziła z ulicy, więc słyszałem sztuczność w ich śmiechu. Mimo że większość stała się bogata, to dalej czułem w nich sztuczność i desperację. Bo w istocie były zdesperowane. Zaszły tak daleko, że już nie mogły odejść. Ale nie mogłem sobie pozwolić na współczucie. Nie teraz, kiedy losy całego Zachodu były na szali. Ich problemem zajmę się później.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Muszę przynajmniej udawać, że nie zabiłbym go, gdyby to tylko nie sprawiało problemu politycznego. Gdyby tylko generałowie przestali siać zamęt, kiedy pozbywam się jednego z nich, to zarówno Sulla, jak i Kommodus wykrwawialiby się, na podłodze sali tortur albo na szubienicy. Zwłaszcza że Kommodus myśli, że jest lepszy ode mnie. Wybacz, ale to mnie wybrał Senat na Patriarchę, nie ciebie. Bo byłem lepszy.

— Przyjacielu, masz może jakieś wieści z Nowej Hispanii? Chętnie usłyszałbym tamtejsze plotki. — Musiałem jakoś zacząć rozmowę, aby przerwać tę niezręczną ciszę.

— Och, nic ciekawego. Lokalne kulty znowu próbują rebelii. Znowu potrzebna będzie kampania pacyfikacyjna. Jak mówiłem, nic ciekawego.

Ledwo się powstrzymywałem od spytania, która to będzie kampania w tym roku.

— W takim razie prześlę ci więcej posiłków.

— Dziękuję Patriarcho. Twoja łaska jest niezmierzona.

— Ile dokładnie żołnierzy potrzebujesz?

— Dwieście tysięcy.

— Obawiam się, że nie uda mi się ich dostarczyć, co powiesz na 10 tysięcy?

— Dziękuję, lecz to nie wystarczy. Rebelianci mają nad nami przewagę jednego do dziesięciu.

Kłamał. Nawet zakładając, że cała męska populacja zdolna do walki by powstała, nie ma szans, aby było ich aż tyle.

Czyli jednak się nie dogadamy.

Zresztą jak miałbym się dogadać człowiekiem, którego ego sięga wyżej od sufitu.

— Wybacz, Gubernatorze, lecz muszę się oddalić.

Nie było to pytanie.

To było stwierdzenie.

Zsiadłem z kanapy. Miałem dosyć rozmowy z ludźmi, którzy nienawidzą mnie dla samego faktu nienawiści.

Musiałem zająć się ludźmi, którzy może i się przede mną płaszczą, ale da się z nimi rozmawiać.


Po paru godzinach układów, ustępstw oraz wszelkiego rodzaju intryg udało się. Udało się przekonać tych tchórzy, że wojna i rebelia im się nie opłaca. Że lepiej przeżyć stare lata na emeryturze niż umierać w bezsensownych bitwach.

— Przyjaciele! Chciałbym wznieść toast. — Będzie to pierwszy raz, kiedy napiję się na tym przyjęciu. Mandei mądrze oznaczył wina, z których usunął alkohol.

Wszyscy zeszli ze swych miejsc. Ujęli w rękę kielichy i czekali na to, co zamierzam wypowiedzieć.

— Wypijmy! Wypijmy za Wieczny Pokój, który wspólnie udało nam się osiągnąć! Nadchodzi czas, w którym wojna nie będzie potrzebna. Czas, w którym wszyscy będziemy żyli razem zjednoczeni i pójdziemy dalej w gwiazdy! Pax Aeterna! — Wzniosłem kielich w górę i wypiłem. Mandei ma naprawdę dobry gust. Naprawdę dobry.

Po chwili usłyszałem, niemrawe okrzyki, aż w końcu cała sala krzyczała.

— Pax Aeterna! Wieczny Pokój! Pokój dla naszych dzieci!

Czułem, jak rozpiera mnie duma. To ja tego dokonałem. To ja poskromiłem lwa. To ja zaprowadziłem Wieczny Pokój, tak jak chciał tego Pleroma.

Pokój.


Wojna. Wszyscy szemrali o niej w zakamarkach ulic. Każda sprzedawczyni, każdy metalurg każdy pracownik, każdy legionista.

Wojna. Metatron odnalazł źródło Daru. I zapowiedział świętą wojnę, aby je odzyskać.

Nie wiedziałem, jak na to zareagować. Minął dzień od jego feralnego przemówienia, a ja nie miałem zielonego pojęcia, dlaczego on to powiedział. Odcyfrował stare pisma z czasów Pleromy? Czy gra, licząc na to, że wywoła niestabilność i zrzuci mnie ze stołka?

Nie wiedziałem.

Jednakże musiałem zachować spokój. Bo to jedyne co mogę zrobić. Nie mogę pozwolić, aby emocje mnie opanowały. Zarówno jego odcyfrowanie technologii Pleromy, jak i granie na zwłokę, aby zdestabilizować państwo, nie są zbyt prawdopodobne.

Może stołek Metatrona tak się chwieje, że była to jedyna opcja dla niego? Musiałby być idiotą. To tylko doprowadziłoby do jego szybszego obalenia. Choć być może próbuje on zaatakować nas? Nie. To również nie ma sensu. Szpiedzy nie donosili mi, o żadnych ruchach wojsk, na granicy a zaskoczenie w tym wypadku, byłoby kluczem do zwycięstwa.

Może rzeczywiście odkrył technologię Pleromy? Mało prawdopodobne. I oznaczałoby to…. Nie, to niemożliwe. Nie popełniłem błędu, nie mogłem tego zrobić. Muszę się skupić na realnym kryzysie, zbliżającej się wojnie. Powinienem wybadać grunt. Może Metatron oszalał? Być może, lecz zawsze wydawał mi się wykalkulowanym politykiem takim jak ja. Dlaczego?

Dlaczego wygłosił to przemówienie?

To nie ma sensu.

Na razie muszę ufortyfikować granicę. Muszę przygotować się do nieuniknionej wojny. Muszę.


Minął miesiąc od przemówienia Metatrona.

Żadnej deklaracji wojny, żadnych ruchów wojsk. Niczego. Jedyne, o czym mi doniesiono to to, że wojska Wschodu zbierają się w jednym miejscu w prowincji Antoniny. To nie miało sensu. Była ona daleko od granicy, a zebranie wojsk już, kosztowało ich na pewno ogrom w kwestii logistyki. To nie miało żadnego sensu strategicznego. A przetransportowanie ich do granicy nie miało w ogóle sensu. Nie mogłem w tych ruchach dopatrzyć się niczego poza szaleństwem.
Nagle do pokoju wpadł Pthahil.

— Patriarcho! Masowe dezercje w Hadrianie zarówno Północnej, jak i Południowej. Jedyne regimenty, które się ostały w dobrym kształcie, należą do Generała Sulli oraz Generała Kommodusa. W reszcie Hadriany starcza nam jedynie żołnierzy, aby utrzymać jakąkolwiek kontrolę nad prowincjami.

Futuo! — Wykrzyknąłem w nagłym przypływie gniewu.

Pthahil patrzył się na to i nie wiem, czy śmiał się wewnątrz, czy po prostu był naprawdę zaniepokojony.

— W takim razie muszę porozmawiać z Senatem o przerzuceniu wojsk do Hadriany.
Szybko wręcz przebiegłem przez korytarze i wpadłem na sesję Senatu. Wszyscy rozmawiali, sobie jakby nic się nie działo.

Uspokoiłem się. Wiedziałem, że gniewem nic nie zdziałam.

— Drodzy Senatorowie. Większość naszych wojsk w Hadrianie zdradziła nas. Oficjalnie wnoszę o przerzucenie części wojsk z lojalnych prowincji Europy do Hadriany. Musimy poczekać, jak zachowają się nasi generałowie, aby ustalić nasz plan poradzenia sobie z tym kryzysem.
Ustawa przeszła tym razem bez sprzeciwu.


Znów siedziałem na posiedzeniu Senatu. Tym razem postaraliśmy się je organizować każdego dnia zamiast co cztery dni, aby ułatwić podejmowanie decyzji strategicznych. Okazało się, paradoksalnie, że podejście silnej ręki było aprobowane przez Senatorów.

Pracowaliśmy nad nowym projektem ustawy mającym mocniej karać dezercję oraz wzmocnić autorytet generałów wobec swoich prowincji. I tak tę ustawę odwołam, kiedy kryzys się skończy.
Nagle do sali wbiegł posłaniec z wiadomością

— Senatorowie! Syzygowie widząc, dezercje w armii, obalili swoją starszyznę i się zbuntowali.
To była moja szansa. Moja szansa na obalenie tych durniów i pozbycie się tej quasi elity.

Od razu, poważnym tonem zaintonowałem:

— Senatorowie. Wojna stała się nieunikniona. Oficjalnie proszę, abyście przyznali mi, tytuł Dyktatora, abym mógł zatrzymać ten kryzys.

Uśmiechnąłem się w duszy. Ten tytuł był dawno zapomnianą luką prawną, której nikt od czasów Bogów Imperatorów nie stosował. Łamała ona zasadę równowagi wojska i kleru. Jedna osoba posiadała pełnię władzy, nieograniczoną moc. Dla większości ludzi dyktatura była czymś równie legendarnym, co Maska Arminiusza czy Miecz Pleromy. Wojsko nigdy by się nie zgodziło na takie posunięcie, jednakże przy takim chaosie nawet Wojskowa część kleru nie miałaby żadnych obiekcji. Wreszcie zakończę ten idiotyczny system balansu władzy. Przywrócę prawdziwy system znany z czasów Pleromy.

I tym razem ustawa przeszła bez echa.


Nikt nie mógł mi przeszkadzać. Aranżowałem plan. Ostateczny plan pokonania Syzygów. Byłaby to dla nich ostateczna klęska, lecz byłem miłosierny. Po prostu przesiedliłbym ich na różne części Zachodu. Tak jak Wielki Cezar zrobił to z barbarzyńskimi Galami.

Nie spotykałem się już z Senatem.

Nie potrzebowałem ich.

Musiałem się skupić na pracy.

Przysyłali mi, tylko raporty na temat stanu Zachodu, codziennie poprzez Mandeia, a ja układałem plany, zgodnie z tymi raportami. Kiedy wojna się skończy, ci, durnie nie będą do niczego potrzebni. Staną się zwykłymi członkami Kleru oraz Patrycjatu. Nie będą już cieszyli się przywilejami. Ja jako jedyny mogę dowodzić, co widać idealnie teraz. Koniec z komedią republiki! Teraz tylko ja rządzę. Mądrze i sprawiedliwie.

Nagle do mojego gabinetu wszedł Mandei.

Nie odrywając wzroku, od planów walki z Syzygami, powiedziałem:

— Witaj. Czy zanosisz mi kolejny raport do przejrzenia?

— Nie. Tym razem nie. Straciliśmy kontakt z Południową Hadrianą. Raporty przestały przychodzić.

— To na pewno wina złej pogody.

— To nie wszystko, Abatur. Powstanie Syzygów objęło większość Hadriany Północnej. Tylko terytoria kontrolowane przez Sullę i Kommodusa zostały nietknięte.

— To świetnie. Rozkaż im zniszczyć powstanie — To idealny moment! Tak! Idealny. Tamci rozbiją swoje armie na Syzygach, a moje legiony wejdą do walki, czyste jak Pleroma w dniu Odzyskania. Będą zbawicielami. Sulla i Kommodus stracą władzę.

— To nie wszystko. Kommodus oficjalnie ogłosił sam siebie Patriarchą i liczy na natychmiastowe przejęcie władzy w chaosie. Sulla zdaje się lojalny, ponieważ jego legiony próbowały ogłosić go Patriarchą, lecz on odmówił. Ale wyrusza teraz ze swoją profesjonalną armią na lekkouzbrojone jednostki powstańców. To będzie rzeź. Pytanie jedynie brzmi, który z nich zajmie większą część Hadriany, zanim się spotkają w boju.

— Wyślił wszystkie oddziały, aby przywrócić porządek. Wszystkie oddziały z Afryki oraz przygraniczne

— Wychrypiałem.

— Ale…

— To jedyny sposób! Nie możesz się mi sprzeciwić. Sam dałeś mi autorytet dyktatora.

— I widzę, że popełniłem błąd.

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Nie potrzebowałem go. Nie potrzebowałem skorumpowanego Senatu.


Minął kolejny tydzień, odkąd stałem się Dyktatorem Rzymu. Na szczęście udało mi się jakoś zaplanować ofensywę przeciwko Syzygom i Kommodusowi. Tak, to będzie rzeź. Ale nie mam innego wyboru. Oni nie dali mi innego wyboru. W końcu miałem chwilę spokoju. Raporty mówiły, że poza terenem wojny sytuacja ekonomiczna nie jest aż tak zła. Szczególnie sytuacja Plebsu się nawet lekko polepszyła. Wreszcie to, czego zawsze pragnąłem. Wolność i równość. Dlatego zgodnie z tradycją wyszedłem do Dzielnicy Fabrycznej, aby podziwiać efekty mojej pracy. Oraz żeby się pocieszyć choć trochę, bo cała presja ,jaka się na mnie nałożyła naprawdę mnie zmęczyła.

To, co zastałem, było absolutnym przeciwieństwem tego czego się spodziewałem.

Nikt już nie nosił masek.

Zapomniałem już.

Przerzuciłem fundusze z masek na wojsko. Zacisnąłem pięść. Kiedy tylko ten burdel się skończy, ja przywrócę porządek. Tak. Tak. Nie może być inaczej.

Patrzyłem coraz bardziej i coraz bardziej widziałem kłamstwa, jakie otrzymywałem.

Dzielnice były coraz biedniejsze. Wszędzie widziałem przemoc. Krew płynęła ulicami.

Sprzedawca cytryn właśnie został powalony przez osiłka, który zażądał jego ostatniego denaru.
A ja nie mogłem nic zrobić.

NIE MOGŁEM NIC ZROBIĆ! Bo jeśli bym się ujawnił, to wybuchłaby afera, a Mandei dowiedziałby się o tym, że wychodzę do plebsu, zamiast pracować.

Patrzyłem więc tylko, jak stary sprzedawca cytryn zatacza się, nie mogąc nawet uderzyć osiłka. W tym czasie zebrała się grupa dzieci, która zaczęła kraść ze straganu, a jeden go podpalił.
NIE MOGŁEM NIC ZROBIĆ!

W końcu osiłek pobił starego sprzedawcę i zostawił go. Z jego głowy zaczęła kapać krew. Podbiegłem do niego i próbowałem mu pomóc. Zebrał się wokół mnie spory tłum, kiedy całe ręce umoczyłem, we krwi próbując zabandażować, mu rany i krzycząc do niego, aby się wreszcie obudził.
Nic nie działało.

W końcu podeszła do mnie młoda kobieta trzymająca dziecko za ręce.

— On nie żyje. Po co się trudzić.

Spojrzałem na moje ręce, całe w krwi staruszka. Zerwałem się nagle i odbiegłem jak najdalej, jak najdalej stamtąd. Ledwo pamiętam drogę do pałacu. Mandei zapłaci mi za te kłamstwa, które przez cały czas sączył mi do ucha.


— Jak mogłeś mnie tak okłamać! — krzyczałem, wchodząc do jego domu, na przedmieściach Miasta. Nie mogłem znaleźć go w żadnym miejscu w Senacie ani w samym Miasta, więc założyłem, że musi być tutaj. — Jak mogłeś, publikować fałszywe raporty mówiące o dobrostanie, kiedy na ulicach jest przemoc i śmierć! Jak mogłeś! Miałem Cię za przyjaciela! Za przyjaciela! — Gniew był świeży i nieostudzony.

— Zrobiłem to, aby cię chronić! — Mandej też zaczął krzyczeć, kiedy zorientował się, o co mi chodzi. — Żeby chronić cię przed podejmowaniem pochopnych decyzji!

— Świetnie mnie przed tym chroniłeś, izolując mnie od prawdy!

— To była jedyna droga! Jedyna droga wygrania tej pieprzonej wojny!

— W takim razie nie ma drogi wygrania tej wojny! Możemy już poddać się Kommodusowi albo Syzygom. Albo jeszcze lepiej Sulli którą opcję wolisz?- - spytałem z wściekłością w głosie. — Żadną i dlatego jeszcze jesteś na stołku, ty idioto z przerostem ego! Jesteś tu tylko dlatego, że cię lubię i jeszcze nie stworzyłem spisku przeciwko Tobie!

— Ty żyjesz tylko dzięki mojej łasce! Mogę powiesić cały Senat w tej chwili za pomocą Gwardii i nic nie będziesz mógł z tym zrobić!

Obaj dyszeliśmy z wściekłości.

Uspokoiłem się na chwilę.

— Oficjalnie zwalniam cię z funkcji doradcy.

— Dobrze wiesz, że nigdy jej nie przyjąłem.

— To dobrze, bo zwalniam cię nieoficjalnie. Zawiodłeś moje zaufanie. Koniec. Teraz raporty będę przyjmował jedynie od zaufanych Senatorów. I będą sporządzone dobrze bez żadnych kłamstw. Czy to jasne?

— Tak. A teraz wynoś się z mojego domu.

Za Mandeiem pojawiła się jego żona i córka. Jego żona miała wyraz przerażenia na twarzy. Najwyraźniej nie informował jej o swych najnowszych osiągnięciach politycznych. Córka patrzyła na mnie z ciekawością.

Wyszedłem, trzaskając drzwiami i szybko udałem się do Senatu.


Kiedy otwarłem drzwi z hukiem, każdy popatrzył na mnie, jakby przybył Pleroma, aby osądzić ich grzechy. Bali się mnie. To chociaż stanowiło przyjemną odmianę.

— Najnowszy raport z sytuacji strategicznej. Już! — Poczucie kontroli znowu wróciło. To ja zarządzałem tym miejscem. A oni mieli się mnie słuchać.

— Nie mamy jeszcze raportu z Hadriany, ale otrzymaliśmy ważny raport ze Wschodu. Niejaki Władysław Gubernator przygranicznej Wenedii szykuje armię pod nazwą Odzyskania Ludowego, twierdzi, że chce wymordować wszystkich heretyków, zanim nadejdzie Pleroma. Zebrał już pokaźną siłę. Najprawdopodobniej nie jest to rozkaz od Metatrona, ponieważ on konsoliduje swą armię w jednej prowincji, a armia Wenedii tam dołączyła. Więc będzie to najprawdopodobniej armia kompletnie nieprofesjonalna.

— Zmobilizować wszelkie milicje obywatelskie na terenie całego Zachodu.

— Nie starczy nam w miastach żołnierzy, aby odeprzeć jego atak!

— W takim razie przenieście wszystkich żołnierzy na granicę z Renem oraz Illyri. To. Jest. Rozkaz. — Dobrze wiedziałem, że oznacza to opuszczenie Germanii, lecz nie była ona najbogatszą prowincją i nie była witalna dla przetrwania Zachodu.

— Tak — wyszeptali zbiorowo. Trzymałem ich przy sobie jedynie strachem.


— Kto mu powie?

— Ktoś musi.

— Ale kto?

— Na pewno nie ja.

— Przepraszam drodzy Senatorowie — odezwałem się, wchodząc do sali — lecz chciałbym się dowiedzieć, o czym muszę według was wiedzieć.

Mekhane, oni zachowują się jak uczniaki. Dalej się mnie boją. Jedyna pozytywna w tej sytuacji rzecz.
W końcu wypchnęli Anathana przed szereg.

— Patriarcho… — zaczął. Wiedział, że mogę go nienawidzić za jego projekt ustawy, więc bał się do mnie. To dobrze.

— Wyduś to z Siebie!

— Nasze milicje nadreńskie zostały rozgromione. Przez brak dobrego dowództwa wojskowego oraz zorganizowania, siły Władysława obecnie plądrują całą Galię. Nasze raporty wskazują, że zajmują się niszczeniem jedynie dzielnic patrycjuszy w miastach, ponieważ Władysław chce, aby jego armia poruszała się jak najszybciej w stronę Italii.
— Przygotować ostatnią linię obrony w Alpach. Jego ledwo co wytrenowane wojsko nie ma szans w naszym terenie. Wykonać.

Senatorowie znowu zaczęli zachowywać się, jak mrówki, chodząc po pomieszczeniu i szepcząc. Ale wiedziałem, że wykonają rozkaz. Bo nie mieli innego wyboru. Bo tylko ja mogłem ich poprowadzić.


Cisza nastała na Zebraniu Senatu. Nikt nie śmiał się odezwać. Na twarzach Senatorów widziałem smutek i bezgraniczną nienawiść w moją stronę.
Chórem oznajmili:

— Linia obrony na Alpach upadła. Nasi żołnierze nie mogli się skonsolidować przed przybyciem Władysława i zostali wymordowani. Tylko jeden został oszczędzony, jako poseł tego, co się tam wydarzyło. Obecnie Armia Władysława powinna plądrować Rawennę oraz Etrurię. Zakładając, że ich tempo się nie zmieni, pojutrze będą u bram Rzymu.

— Zebrać wszystkie zapasy jedzenia, jakie posiadamy. Spalić wszystkie farmy w pobliżu Rzymu. Ewakuować Dzielnice Plebsu w głąb murów Dzielnic Patrycjuszy. Zatrzymamy ich za wszelką cenę. Dalej posiadamy elitarne oddziały Gwardii, które rozprawią się z tymi parobkami bardzo szybko. Spróbuję mediować z Władysławem.

Popatrzyłem się na ich twarze. Słuchali mnie po prostu dlatego, że już nie mieli innego wyboru. Władysław nie oszczędzał elit, więc słuchanie mnie było ich jedyną opcją. Nie mogli też uciec. Osobiście spaliłem wszystkie statki. Zresztą, kiedy Władysław zdobył Ligurię, przejął dużą część naszej floty, więc wszelkie takie próby nie miały sensu.


Nigdy nie byłem religijny. Przestałem wierzyć w Pleromę i Mekhane, kiedy po raz pierwszy Bractwo przedstawiło mi swoje idee. Zaciekawiły mnie, ale pokazały mi jedną rzecz. Idee nie są ze stali. Są z gumy, zmieniamy je zgodnie z naszymi potrzebami. Wtedy przestałem wierzyć w cokolwiek. Ich cel dalej wydawał mi się szlachetny, jako przywrócenie Złotego Wieku. Ale nie wierzyłem, już w to, co mówili o Pleromie. O tym, że przyjdzie, kiedy oni skończą swe dzieło.

Nie. Dawno przestałem w to wierzyć. Szczególnie widząc, że każde ich dzieło zawodzi. Dalej wierzyłem w jakąś siłę, która nami kierowała, może jakiegoś bezimiennego Boga, który by zarządzał bałaganem. Ale wierzyłem w niego i Pleromę jedynie, kiedy widziałem, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Jednakże teraz leżałem zwrócony w stronę posągu Pleromy i modliłem się. Modliłem się, desperacko szukając pomocy. Bo wiedziałem, że najprawdopodobniej wszyscy umrzemy. Modliłem się desperacko, pytając puste oczy rzeźby o jakąkolwiek wskazówkę. Opadałem i wznosiłem się, z pasją, próbując przebłagać Pleromę i Mekhane o jakikolwiek znak. O cokolwiek, o co mógłbym się oprzeć.
Pytałem Pleromę o cokolwiek. O jakikolwiek błąd, który popełniłem.

— Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego ,o Panie, zsyłasz gniew na dzieci swoje? Odpokutuję! Proszę cię, tylko odpowiedz!

Oczy statuy były puste i martwe.


Wraz Pthahilem i Mandeiem stałem na murach Rzymu. Starych murach chroniących Forum Romanum oraz Senat. Starych Murach, pamiętających czasy Pleromy. Lecz mury te były na tyle wysokie, że pozwoliły na brak wtargnięć ze strony wojsk Władysława. Ognie, które ukradli z naszych magazynów broni, po prostu nie sięgały, nawet do miejsca, w którym staliśmy. Mandej też był ze mną, oczywiście się z nim nie pogodziłem ani nie wybaczyłem mu tej zdrady. Wziąłem go ze sobą jako konieczność polityczną. Jako przedstawiciela Senatu.

Przed nami rozciągał się obóz Władysława. Był ogromny. Wszędzie świeciły się prymitywne lampy oraz ogniska. Ich namioty przypominały bardziej szałasy niż profesjonalne namioty wojskowe. To nie była armia. Słyszeliśmy już stąd płacz dzieci czy jęki starców. To nie byli dobrze przeszkoleni żołnierze. Lecz obawiam się, że tacy mogą być najbrutalniejsi.

Kiedy zeszliśmy z murów i otwarto nam bramę, wyszedł Władysławowi na przeciw. Był ubrany tak samo, jak wtedy, kiedy pierwszy raz go spotkałem. Jechał na koniu, a wraz z nim było jego dwóch zaufanych ludzi. Najprawdopodobniej jedynych profesjonalnych żołnierzy lub strategów w jego armii.
Władysław zszedł z konia.

— Nie będę pertraktował z losowymi ludźmi. — Zwrócił się do Pthahila oraz Mandei. — Chcę rozmawiać z dowódcą i tylko dowódcą.

Mandeia próbował protestować, lecz wzrok Władysława szybko zapewnił go o braku opcji negocjacji w tej kwestii.

— Spotkajmy się tam. – Wskazał na dom na wzgórzu w Dzielnicy Plebsu, w której się znajdowaliśmy.
Otwarliśmy drzwi pustego domu. Wyglądał na opuszczony w pośpiechu, większość najważniejszych przedmiotów została w nim tak, jak była. Nawet jedzenie na stole wydawało się nietknięte, jakby ktoś po prostu wstał od stołu i nigdy nie wrócił.

Usiedliśmy na krzesłach

— Co najbardziej chcesz wynegocjować? — Spytał Władysław otwarcie.

— Brak masowej rzezi. - Odparłem instynktownie.

— Widzisz, ja też tego chcę. Metatron już krzyczy, jak wszystkie środki powinny iść na Świętą Wojnę, a nie na jakieś walki z kimś, kto i tak upadnie.

— Świętą Wojnę? Jeśli nie z nami to z kim? — Ciekawość wzięła nade mną górę.

— Z jakimś ludem po drugiej stronie lustra. Zresztą, cała ta religia to jedynie opium dla ludu. Obaj w nią nie wierzycie.

Nie skomentowałem tego. Musiał to być dom umiarkowanie bogatych członków plebsu. Na talerzach stały jabłka oraz ciasto. Najwyraźniej przygotowywali się na odzyskanie, więc przygotowali sobie tak obfity posiłek.

Władysław od razu zabrał się za pałaszowanie jabłek.

— Bo widzisz — powiedział z ustami pełnymi jabłka — Metatron wierzy, że kiedy prawda zostałaby ujawniona i wszyscy by zrozumieli pełne implikacje jego wizji z fusów, to albo zostałbyś obalony przez lud, który zawiózłby twoją głowę wprost na jego stopy w Cezarii, albo też zostałbyś obalony przez własne wojsko, które chciałoby przejąć władzę dla siebie. To akurat jest ta dobra opcja. Zostałbyś marionetką Metatrona, której użyłby, jako zniszczenie nowej junty a później, miałbyś zostać odkupiony przez służenie mu.

— Więc przechodząc do najważniejszego punktu programu — dodał, wypluwając ogryzek. — Dlaczego tutaj rozmawiamy?

Nie wytrzymałem. Bawił się ze mną.

— Dlatego że jesteś egotycznym skurwysynem, którego przez przypadek obraziłem i kompensujesz sobie tę obrazę masakrowaniem niewinnych — powiedziałem mu to w twarz, patrząc mu w oczy.

— Nie, Patriarcho. Nie jestem nikim, za kogo mnie uważasz.

Jego uśmiech znikł, z twarzy zostawiając, jedynie statyczny wyraz powagi.

— Wiesz jak Wenedowie są traktowani na Wschodzie, u Metatrona? Odmawia się nam dostępu do wszystkiego. Jesteśmy traktowani jak naród niewolników. To cud, że ja sam dostałem jakąkolwiek pozycję. Wiesz, w jakim miejscu się urodziłem? W drewnianej chacie! W drewnianej chacie, kiedy wy żyjecie w pałacach! Jedyne, na co się przydajemy, to na niewolników do innych prowincji nietraktowanych w ten sposób. Żyjemy, w drewnianych chatach i szałasach ciągle bojąc się o nasze życie, ponieważ oddziały Metatrona, czasem losowo, wchodzą do wiosek i biorą dzieci jako niewolników. Czasem dla zabawy je palą.

— To nie usprawiedliwia okrucieństwa.

— To nie jest okrucieństwo. To sprawiedliwość dziejowa.

— Jesteś szalony. Mścisz się nie na tym, na którym powinieneś.

— Czyżby Patriarcho? Czyżby? Powiedz mi co robiłeś podczas Wojny w Hadrianie? Co robiłeś jako wierny sługa Pleromy kiedy twoi dwaj poprzednicy robili ludobójstwo na Syzygach. Nie wymawiaj się że byłeś nastolatkiem. Wojna trwała o wiele dłużej. I mogłeś ją zatrzymać. Gdybyś tylko zechciał. Ale ona Cię nie obchodziła. Bo to nie wasi byli zabijani. Bo to nie wasze dzieci były w obozach. A teraz tak obchodzi Cię los niewinnych? Ty i cała Twoja cywilizacja to hipokryci. Robicie pustkowia i nazywacie je pokojem a później zamieniacie lasy w fabryki i miasta niezdatne do życia. Cały wasz "Zachód" to jedno wielkie kłamstwo. Imperium zbudowane na podboju i wyzysku. Kłamstwo które wmówiliście sobie aby usprawiedliwiać wszystko co robicie. A teraz ty śmiesz mi zarzucać okrucieństwo? Ty śmiesz wymawiać się losem niewinnych których sam skazałeś na śmierć? Bo zarówno ty i jak cała Twoja cywilizacja miała gdzieś co stało się z nami! Co stało się Syzygami! Zacząłeś się martwić dopiero wtedy kiedy Twój stołek zaczął się chwiać Patriarcho. Zacząłeś się martwić wojną dopiero kiedy zapukała do Twoich drzwi a nie do milionów innych podobnych. Bo prawda jest taka że jesteś pierdolonym hipokrytą Abaturze. I nie możesz tego ukryć - Wykrzyczał mi w twarz Władysław

— Wiesz co, Patriarcho? - Uspokoił się, jego twarz ponownie wróciła do cynicznego uśmiechu - Ja kiedyś myślałem, że jesteś inny. Że nie jesteś taki, jak Metatron. Obojętny i wykalkulowany. Przez chwilę dzięki Tobie zacząłem wierzyć, że da się poprawić sytuację naszego ludu wewnątrz Wschodu. Ale wszystko to zniszczyłeś tej jednej nocy, kiedy cię po raz pierwszy spotkałem.

— To nie ma sensu. Pozwolę ci osiedlić twój lud w granicach Zachodu. Będą żyli dostatnio i szczęśliwie. Proszę zaprzestań tego. — Powiedziałem błagalnym tonem

— To już koniec, Patriarcho. Nie możemy się już wycofać. Silniejsi żerują na słabszych, oto jedyna zasada tego świata. Myślisz, że nie widziałem biedy w waszych dzielnicach Plebsu? I to ma być Niebo? Zastanów się, co mówisz.

— Jakie są twoje warunki kapitulacji?

— Wyprowadź wszystkich, z miasta i wpuść nas. Niech moje oddziały je splądrują. Uciekajcie jak najdalej, bo nie mogę ręczyć, że po paru dniach część moich ludzi nie wyruszy za uciekinierami w pościg. Unikniesz rozlewu krwi. A mój lud wreszcie stanie się bogaty i prosperujący. Nigdy już nie będziemy poniżani. Masz dwa dni.

— Zastanowię się nad tym.


Kiedy wróciłem na mury miasta, powiedziałem to wszystko Mandeiowi oraz Pthahilowi. Madneiowi mina zrzedła od razu, kiedy usłyszał tę propozycję. Pthahil zachował milczenie i z jego twarzy nie mogłem nic wyczytać. Cóż, w końcu on był szkolony najprawdopodobniej przez całe życie na taką sytuację. Na czas, w którym barbarzyńcy w końcu przyjdą zniszczyć Miasto.


Kiedy następnego dnia przyszedłem na zebranie Senatu, zastałem Senatorów w dziwnej pozycji. Wszyscy stali, co samo w sobie nie było dziwne. Odkąd uzyskałem nad nimi, pełną władzę, to zwykle bali się mi powiedzieć o wszelkich tragicznych wydarzeniach i wtedy również stali próbując wymyślić jakikolwiek plan na uniknięcie mojego gniewu. Ale wtedy się kulili i stali w kole desperacko. A teraz stali dumnie w rzędzie. Nagle zauważyłem, że drzwi się otwierają a, z nich wychodzi Anathan, równie co ja zdziwiony obrotem sytuacji.

W końcu z szeregu wystąpił Mandei.

— Patriarcho, przystaliśmy na propozycję Władysława.

— Bez mojej zgody? Jak mogliście?! — spytałem, próbując znów wywołać w nich ten sam stary strach.
Ale to już nie działało. Bo mieli nowego przywódcę.

— Ponieważ, nie jesteś już Dyktatorem. Ani Patriarchą, aby być dokładniejszym.

— Mandei, co ty?..

— W imię najświętszego Pleromy i za aprobatą Oświeconego Senatu odbieram ci tytuł Patriarchy, ponieważ sprzeniewierzyłeś się Mekhane. Wszelka twoja przeszłość jest otwarta niczym księga, a twoje przestępstwa już nie są zapomniane. Amen

Formułka. Pierdolona formułka, której kazano mi się uczyć za każdym razem, kiedy pytałem Mistrzów z Bractwa o to, jak to jest być Patriarchą. Nienawidziłem tego, bo uważałem to tak jak większość ludzi za martwe prawo. Patriarchowie przez ostatnie kilkaset lat byli na tyle dobrze wyszkoleni, aby manewrować tak, aby nigdy nie zostać odsuniętym od władzy, chyba że przez samego Pleromę, a właściwie jego sługę Śmierć.

— Ja zostałem wybrany nowym Patriarchą w zamian za ciebie. W ramach ugody z Władysławem pozwolimy mu wejść do miasta, kiedy my będziemy wyprowadzać cywilów.

— To będzie rzeź! Nie możesz na to pozwolić!

— Nie masz już autorytetu, aby przemawiać do mnie w ten sposób. — Wskazał na korytarz prowadzący na stary balkon, na którym wcześniej rozmawialiśmy, kiedy omawialiśmy ważne kwestie polityczne.

Nagle Anathan się odezwał.

— Sprzeciwiam się temu. Nie macie już większości. Abatur dalej jest Patriarchą. — Pewnie myślał że zyska moje poparcie takim ruchem.

Mandej nie przyjął tego dobrze. Podszedł, do niego zaczął krzyczeć.

— Jak możesz, ty gówniarzu! Ty śmieciu! Ja cię wychowałem! Jak śmiesz mi się sprzeciwiać! — Uderzył go mocno prawym sierpowym w prosto w twarz. Anathan się tego nie spodziewał. Niestety za nim była ostra krawędź posadzki.

Spod głowy Anathana zaczęła płynąć krew. Mandej był przerażony, patrzył na swoje ręce i nie wiedział, co począć. Właśnie po raz pierwszy zabił człowieka. Odczytałem to po jego spojrzeniu, znałem to spojrzenie z własnego dzieciństwa. Mistrzowie kazali mi zabić nieudany obiekt ich eksperymentów tak, abym ,”podrósł”. Reszta Senatorów jednakże zakrzyknęła:

— Większość jest nasza!

Patrzyłem na krew wypływającą z głowy Anathana.

— Mandei, chodź, porozmawiamy na spokojnie. — Przytaknął i poszedł za mną na ten sam balkon na którym wcześniej byliśmy.

- Mandei! Cóżeś uczynił?

— Odsunąłem cię od władzy. Dla twojego własnego dobra. Wiesz ile ludzi tam przez twoją decyzję, głoduje za murami? Jest masowy głód, bo jedzenia nie starcza dla nikogo, a ludzie z plebsu umierają jeden za drugim przez twą głupotę. Jeśli bronilibyśmy się dalej, wszyscy umarliby z głodu. Zabij to i wyjedź z tego miasta. Uciekaj.

— Zamierzasz mnie zabić?

— Oczywiście, że nie. Ale musisz usunąć się stąd jak najszybciej, aby ocalić własne życie przed Władysławem. A teraz możesz to zrobić. Otworzę ci na chwilę bramy, a ty uciekniesz.
Nie wiedziałem co mu powiedzieć. Cała nienawiść zgromadzona we mnie tylko czekała, aby zostać uwolniona.

Popatrzyłem na znak po mojej pięści, który został tam pomimo teoretycznego uprzątania takich rzeczy przez służbę.

Uspokoiłem się. Nagle wpadłem na idealny pomysł. Wiedziałem już co robić.

— Może masz rację. Nie ma już sensu trzymać się straconej łodzi.

Mandei uśmiechnął się.

— Wiedziałem, że się na to zgodzisz przyjacielu.

— Ale daj mi czas na przygotowanie się. Lepiej będzie, kiedy ucieknę z cywilami, bo wtedy będę mógł się zmieszać z tłumem. Dasz mi, chociaż zostać w moich kwaterach przez jakiś czas? Muszę odpocząć od tego wszystkiego.

— Oczywiście przyjacielu.

— W takim razie, żegnaj. Do zobaczenia. Kiedyś — powiedziałem do niego i szybko udałem się do Archiwów.


Wiedziałem co zrobić. Nie mogę dopuścić oddziałów Władysława do miasta. Mogą nas oblegać, ile chcą. Nie obchodzi mnie to. Więc obalę te głupie marionetki za pomocą Gwardii. Nie ma innego wyjścia. Lecz musiałem wiedzieć, jak zachowa się Pthahil. On był niewiadomą. Jeśli udałoby mi się, go przekonać mógłbym bronić się, w nieskończoność aż wojskom Władysława, skończyłoby się jedzenie.
Oooo tak. Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. To ja mam rację! Ja! Musiałem udać się do Zakazanych Archiw. Było to miejsce, które było przeznaczone jedynie do wglądu oczu Patriarchy. Głównie dlatego, że zawierało haki na wszystkich ludzi jego poprzednika, aby nie powtórzyła się sytuacja, w której Gwardia kogoś obala.

W końcu po godzinach szukania nie znalazłem niczego na temat Pthahila. Nic. Jakby nie istniał. Zastanawiałem się dlaczego. Dlaczego nic o nim nie ma? Jakby był duchem. Mój poprzednik w listach polecających, które mi zostawił, też nic o nim nie wspominał. Jakby został Prefektem w ostatni oddechu mojego poprzednika, jego ostatnim dekretem. Lecz to też nie było prawdziwe. Archiwa wszystkich ludzi, które zostawił mi mój poprzednik, nic o nim nie wspominają. Co się stało z poprzednim przywódcą Gwardii? Nie wiadomo, bo po śmierci poprzedniego Patriarchy on też jakby cudownie zniknął.

Dalej nie wiedziałem, czy wolno mu ufać. Raczej nie, ale dalej mógłbym wykorzystać lojalne mi elementy w Gwardii…

Nagle ktoś otworzył drzwi do Zakazanych Archiwów tak mocno, że drzwi wypadły z zawiasów.
— Patriarcho! — krzyknął Ptathil cały w sadzy, ubrany w zwykły strój. - Musimy uciekać! Wojska Władysława zaraz tu będą!

Nie myśląc wiele, chwyciłem jego rękę i zacząłem biec jak najszybciej. W końcu zatrzymaliśmy się przy Świętym Ogniu palącym się od czasów Pleromy. Najświętszym miejscu w całym Senacie, gdzie tylko Patriarchowie mieli dostęp, aby podziwiać nigdy niegasnący ogień.

— Musisz posmarować sobie sadzą twarz i ubranie. W ten sposób Cię nie rozpoznają. Szybko!
Nie myśląc wiele, sięgnąłem do ogniska i wyjąłem z niego popiół oraz posmarowałem sobie twarz, oraz ubranie. Ogień parzył, przez co, szybko wyciągnąłem z niego rękę. Niestety przy tym przewróciłem misę, na której się palił, przez co wszystko wokół nas zaczęło również się palić. Cała wiedza świata podpalona jednym dotknięciem. Pod misą znajdowały się przepięknie wykonane mechanizmy mające utrzymać ogień w ciągłym stanie tlenia się. Cud okazał się piękną sztuczką. Pthahil wykonał gest, wskazujący, abym jak najszybciej uciekał i nie zważał na to. Uciekaliśmy dalej, aż w końcu udało nam się wybiec z budynku Senatu. To, co ujrzałem, było przerażające. Całe Miasto płonęło. Wieczne Miasto było pożerane przez płomienie. W dole widziałem wojska Władysława i ostatnie niedobitki Gwardii walczące ze sobą. Widziałem wojska Władysława masakrujące uciekających cywilów. Widziałem ich podpalających domy, aby szybciej wychodzili. Kobiet nie zabijano. Związywano im ręce i nogi, aby nie uciekały i pakowano na wozy jak resztę zdobyczy. Masowa grabież wszystkiego. Upadek. Koniec. Amen.

Pthahil podłożył mi nogę. Oczywiście upadłem i poczułem nieznośny ból w ustach oraz smak krwi.

— Musisz wyglądać jak żebrak, abyśmy stąd uciekli.

Wstałem i nie powiedziałem nic. Po prostu biegłem po schodach wraz Pthahilem, starając się nie zostać zauważonym i jakoś przeżyć w chaosie, który się wydarzył. Nagle za naszymi plecami wybuchł ogień. Budynek Senatu zaczął się palić niczym zapałka, a kolumny z marmurowo-białych, przemieniły się w czarne. Księgi Sybillijskie. Cała wiedza. Wszystko to moja wina. Wszystko szlag trafił. I to była moja wina.

Nie mogłem się długo zastanawiać. Musiałem biec. Jak najszybciej.

Biegliśmy przez ulicę zasypane popiołem i dymem. W końcu udało nam się dojść na Forum Romanum. Walka już się skończyła. Wszyscy Gwardziści leżeli martwi. Ugotowali się we własnych zbrojach, które teraz były podnoszone przez wojowników Władysława i przymierzane. Spojrzałem w górę. Dym zasłaniał Słońce i jedyne co widziałem, to niewybaczający ogień oraz przepiękne marmurowe kolumny. A więc tak wygląda Piekło, do którego trafię.

Staraliśmy się przemieszczać jak najbliżej domów, choć było to naprawdę trudne, bo znaczna ich część płonęła. Na szczęście jednak przez to, że walka odbywała się praktycznie tylko w małym wejściu placu, w którym można było się bronić, większość domów jeszcze czekała na swojego podpalacza.
Nagle zauważyłem jego. Drugi, czerwony koń wyszedł; a temu, który na nim siedział, dane było odebrać Ziemi pokój i aby ludzie pozabijali się nawzajem; i dano mu wielki miecz. Władysław. On również był cały w popiele i zgliszczach, lecz twarz mu została niezmieniona. Skórzana tunika nabijana płytami, którą nosił, również ucierpiała. W ręce trzymał miecz, jak dawny król Galów. Bóg Wojny. Ostateczna Zagłada. Moja porażka. Wszystko sprowadzało się do niego i wychodziło od niego. Przebacz nam. Proszę, przebacz nam. Przed nim stał jednak ktoś. Ktoś zupełnie inny od niego. Również cały w popiele. Cały usmolony. Płaczący. Przyjrzałem się bliżej jego twarzy. To był Mandei. Nie słyszałem, co mówi, ale dobrze wiedziałem, o co mu chodzi. O przebaczenie za grzechy. O przebaczenie. O oszczędzenie Miasta.

Pthahil złapał mnie za głowę i pociągnął dalej.

— Dobrze wiesz, że dla Władysława jest wart więcej żywy niż martwy. Dlatego nie podpalił Senatu. I dlatego nie możesz dać mu się zobaczyć.

Nic nie odpowiedziałem. Mogłem tylko dalej biec. W końcu dotarliśmy do zewnętrznego pierścienia. Niestety żołnierze Władysława już skończyli żerowanie na trupach Gwardzistów i zaczęli zmierzać w naszą stronę. Pthahil szybko złapał mnie za kołnierz mojego stroju Patriarchy i wciągnął mnie w uliczkę. Ledwo mogłem oddychać w dymie, który przenikał tam powietrze.
Nagle za mną usłyszałem krzyk i wołanie o pomoc. Instynktownie odwróciłem się. Leżała tam kobieta i mężczyzna, prawdopodobnie patrycjusze. Ich nogi były zmiażdżone przez płonącą drewnianą belkę. Pthahil pokręcił głową.

Nie mogłem nic zrobić.

W końcu para nas zauważyła. Ich krzyk pomocy był skierowany bezpośrednio do mnie.

Nie mogłem nic.

Ich krzyki były coraz głośniejsze.

Nie mogłem.

Pthahil powstrzymał mnie, po raz drugi, kiedy próbowałem im pomóc. Nie miałem siły, aby to zrobić.

NIE

NIE

NIE

NIE

Zapamiętałem te krzyki na zawsze.

W końcu żołnierze odeszli. Ja z Pthahilem wyszedłem z naszej kryjówki i kontynuowałem naszą wycieczkę po Piekle. Mówili nam, że piekło jest najgorsze, bo doznajemy w nim fizycznej, a nie duchowej krzywdy. Bo jest zbudowane z mięsa i krwi. Ale mylili się. Piekło jest zbudowane z marmuru. Osmalonego marmuru. Na którym wykwita krew.

Ludzie, którzy jeszcze zostali w mieście, zaczęli masowo uciekać do jedynego, jak im się wydawało, bezpiecznego miejsca. Świątyni Cezara na wzgórzu. Biegli, słaniając się ze zmęczenia i strachu. Żołnierze Władysława to widzieli i szli za nimi. Większość z nich była w popiele do kostek i wyczerpała już swoje ognie. Co nie znaczy, że ich żądza krwi minęła. Pozwolili cywilom schronić się w świątyni, a później zaczęli ich mordować. Jednego po drugim. Popiół, w którym chodzili, przemienił się w rzekę krwi, która spłynęła ulicami miasta. Żołnierze Odzyskania Ludowego brodzili w krwi aż po kostki.
Odwróciłem wzrok.

Nie chciałem na to patrzeć. Uciekaliśmy już przez granicę dzielnic Plebsu.

Na Pleromę, nie!

Znaleźliśmy się w tym samym miejscu, do którego przychodziłem codziennie w czasach dzieciństwa. Obok siedziby Bractwa. Podbiegłem do drzwi. Wyważyłem je. Nie były zamknięte.

Mogłem się tego spodziewać. Mogłem.

Wszyscy moi mistrzowie leżeli martwi, ich nowi uczniowie również. Kasjusz leżał martwy wśród swoich planów. Najwyraźniej żołnierze nie uważali ich za cenne. I mieli rację, niestety. Jego ambicje legły w gruzach, tak samo jak jego życie.

Z ciał moich mistrzów były powyrywane wszelkie elementy metalowe.

Lecz daleko za tym zauważyłem coś poruszającego się. Zbliżyłem się. Augustus. Leżał on na krześle z głęboką raną w jego brzuchu.

— Abatur. Pozytywny. Słuchać. Posiadać. Ważny. Dar. Jeden. Z. Nas. Odrzucony. Odtworzono.

Nie rozumiałem, nic z tego, co mówił.

— Kontynuować. Program. Abatur. Kontynuować. Program. Obiecać. Twórcy.

August wręczył mi mały sztylet zdobiony szylkretem. W jego głowie znajdował się mały przycisk.

— Program. Kończyć. Kończyć. August. Abatur. Odejść. Uciekać.

Jedyne to zrozumiałem. Przypatrzyłem się bliżej ranie na brzuchu Augusta. Nie miał tam żadnej krwi. Jedyne co tam widziałem to nachodzące na siebie zębatki, rozżarzone do czerwoności. Bo August nie był człowiekiem. Był konstrukcją. Stworzoną nie wiadomo przez kogo. Najprawdopodobniej przez członka Bractwa w jego wczesnej formie.

Musiałem stąd uciekać. Nic tutaj nie zdziałam. August nie chciał najwyraźniej przekazać mi czegokolwiek innego lecz jedynie ten sztylet. Trzymałem go mocno. Nie miałem czasu. W każdej chwili jakiś żołnierz Władysława mógł się tu zbliżyć.

Trzymając w ręce sztylet, dołączyłem do Pthahila, czekającego na mnie poza siedzibą Bractwa, ubraną w skromne szaty domu plebsu. W końcu udało nam się dojść do początku obozu Władysława. To był dobry znak. W obozie zostawili tylko starców, kobiety i dzieci podczas najazdu na miasto. Ale zanim to nastąpiło, zsiedli z koni. I zostawili je tutaj. Ptahil wsiadł na konia bez większego trudu. Mnie musiał on pomóc. W końcu udało nam się odjechać na koniach przez brukowane ulice Dzielnic Plebsu.
Wreszcie dojechaliśmy do starych podmiejskich ogrodów, których projekt został zatrzymany już dawno przez brak funduszy. Ogrody zarosły i teraz był to de facto gęsty, pagórkowaty las i było to chyba, coś najbliższego do lasu, co kiedykolwiek spotkałem w Italii. Zsiedliśmy z koni. Dopiero stąd mogliśmy podziwiać ogień i spalenie miasta w pełnej krasie. Ogień trawił wszystkie siedem wzgórz. Nie było od niego ucieczki. Słupy dymu sięgały aż do sklepienia niebieskiego. A ja nie czułem nic pomimo tego, że to było wszystko moją winą. Patrzyłem na płonące miasto. Nie czułem nic. Żadnej nienawiści ani smutku. Nie rozumiałem tego. Ale nie czułem żadnego współczucia ani załamania. Nic. Cisza. Czułem za to ulgę. Ulgę, że już nie muszę się zajmować się tym bałaganem. Ulgę, że już nie muszę się martwić. Że świat się skończył, więc już nic, nie ma znaczenia.

Odwróciłem się. Za mną znajdował się przepiękny wiejski dom. Niebo było piękne i niebieskie. Obok niego leżała korona. Moja korona. Zasługiwałem na nią. Podszedłem cicho do niej, jakbym nie chciał, jej urazić zbytnią szybkością. I włożyłem ją na głowę, jakbym bał się, że uciekła. A następnie wszedłem do mojego domu i ogrzałem się przy płonącym rześko kominku.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported